Powiedział mi wróżbita. Lądowe podróże po Dalekim Wschodzie. Tiziano Terzani
białych słoni władcy Syjamu – bardzo rzadkich i dlatego magicznych – wybuchła trwająca trzysta lat wojna, w efekcie której Ajodhja została zburzona, a Syjamczycy wznieśli nową stolicę – właśnie Bangkok.
Także w nowszych czasach astrologia i tajemne praktyki były istotne dla panowania Ne Wina i trwania jego dyktatury. Jedną z pierwszych rzeczy, jakie dostrzega się po przybyciu do Birmy, są osobliwe nominały na banknotach: czterdzieści pięć, siedemdziesiąt pięć, dziewięćdziesiąt. Wszystkie te liczby podzielne przez trzy były uważane przez Ne Wina za szczególnie pomyślne, a Bank Narodowy musiał się podporządkować jego życzeniu.
Podobnie jak Tajlandczycy, także i Birmańczycy nie sądzą, by los był nieodwracalny, że nawet jeśli przepowiednia zapowiada nieszczęśliwe wydarzenie, można go uniknąć. Nie tylko przez gromadzenie zasług, ale także przez spowodowanie wypadku o podobnym charakterze, aby w ten sposób, by tak rzec, zaspokoić wymagania przeznaczenia. Prawdziwym mistrzem takiej strategii był Ne Win. Pewnego razu oznajmiono mu, że krajowi grozi straszliwy głód. Niezwłocznie nakazał więc, aby wszyscy urzędnicy państwowi wraz ze swymi rodzinami przez trzy dni jedli tylko cienką zupkę z korzeni bambusa. Takie odgrywanie głodu miało zapobiec prawdziwemu nieszczęściu i istotnie katastrofa tego typu nie nawiedziła Birmy.
Innym razem jeden z najbardziej zaufanych astrologów przestrzegł Ne Wina, że grozi mu obalenie przez prawicowych zamachowców. Dyktator natychmiast nakazał, aby lewostronny ruch drogowy, pozostałość panowania Brytyjczyków, zamienić na prawostronny. Cały kraj znalazł się w stanie zamętu, skoro jednak zgodnie z przepowiednią nastąpił "prawicowy zamach", udało się w ten sposób uniknąć prawdziwej rewolty.
W roku 1988 ten sam astrolog ostrzegł Ne Wina, że kraj czeka wielka katastrofa: stołecznymi ulicami popłynie krew, a on sam będzie musiał uciekać za granicę. Wkrótce potem doszło do masakry tysięcy protestujących studentów i rzeczywiście na ulicach Rangunu polała się krew. Ne Win lękał się, że spełni się także druga część przepowiedni. Rozwiązanie podpowiedział wróżbita. Ponieważ w języku birmańskim czasowniki "uciekać" i "latać" są bardzo podobne, więc dyktator nie będzie musiał uciekać, jeśli w stroju dawnego króla, dosiadając białego wierzchowca, uda mu się oblecieć najdalsze zakątki kraju. Nic prostszego. Kazał zrobić drewnianego konia (z żywym mogłoby to być zbyt niebezpieczne), pomalować na biało i załadować do samolotu. Odziany jak starożytny król, zasiadł w siodle i odwiedził wszystkie cztery strony Birmy. Podstęp się udał i Ne Win nie musiał uciekać. Nadal jest ważną postacią, éminence grise, działającą na zapleczu nowej dyktatury.
Także nowi władcy mają swych zaufanych wróżbitów. Niedawno jeden z generałów został przestrzeżony, że padnie ofiarą zamachu. Natychmiast kazał publicznie obwieścić swoją śmierć i nikt już nie próbował go zabić.
Oczywistą przyczyną, dla której nie doszło do głodu, prawicowego buntu, wygnania prezydenta i zamachu, było to, że – jak to ująć? – nie miało do nich dojść, nie zaś to, że dzięki przepowiedniom udało się ich uniknąć. Ale Azjaci – a zwłaszcza Birmańczycy – nie tak podchodzą do życia. Przepowiednia ma charakter twórczy: zapowiedziane wydarzenie już zaistniało. Jest faktem i chociaż ma dopiero nadejść, jest bardziej rzeczywiste i znaczące niż to, co się już dokonało. W Azji przyszłość jest ważniejsza od przeszłości i o wiele więcej pasji poświęca się przepowiedniom niż historii.
W Bangkoku powiedziano mi, że w Kengtung znajduje się stara misja katolicka i że najprawdopodobniej żyją w niej jeszcze stare włoskie zakonnice. O zmierzchu wspięliśmy się po stoku do kościółka. Nocna lampka paliła się u stóp plastikowej Madonny; w refektarzu kilka młodych birmańskich zakonnic sprzątało ze stołów po kolacji. Przedstawiłem się jednej z nich, ona zaś pobiegła z krzykiem: "Włosi! Włosi! Chodźcie!". Po drewnianych schodkach zeszły podniecone dwie blade starowinki. Miały na sobie obszerne szare habity i woalki z białym obrębieniem. Nie posiadały się z radości. "To cud!", w kółko powtarzała jedna. Druga mówiła coś, czego nie mogłem zrozumieć. Pierwsza miała dziewięćdziesiąt lat, druga – osiemdziesiąt sześć. Rozmawialiśmy dobrych kilka godzin. Ich historia, podobnie jak dzieje katolickiej misji w Kengtung, należy do tych, których się już teraz nie opowiada. Może dlatego, że bohaterami są ludzie nadzwyczajni, a dzisiejszy świat woli promować typy banalne i normalne, z którymi każdy może się identyfikować.
Rzecz zaczyna się na początku zeszłego stulecia. Papiestwo, przekonane, że nigdy nie uda mu się nawrócić Szanów, bardzo rozwiniętych kulturalnie i zagorzale trzymających się dharmy (drogi Buddy), uznało, że może uda się jednak nawrócić bardziej prymitywne plemiona natywistyczne, dzięki czemu w birmańską glebę ciśnięte zostanie ziarno chrześcijaństwa. Pierwszy misjonarz zjawił się w Kengtung w roku 1912. Był to mediolańczyk, ojciec Bonetta z Watykańskiego Instytutu Misji Zagranicznych. Miał wprawdzie ze sobą niewiele pieniędzy, ale udało mu się wykupić szczyt jednego ze wzgórz wznoszących się nad miastem. To tutaj wieszano przestępców w dni targowe: ziemia pełna phii była bezwartościowa.
Do Bonetty dołączyli wkrótce inni misjonarze i szybko wznieśli kościół oraz seminarium. W 1916 roku pojawiły się pierwsze zakonnice, wszystkie z Mediolanu i okolic, wszystkie ze zgromadzenia dell'Ordine di Maria Bambina. Otwarto sierociniec i szkołę, potem szpital i leprozorium. Lata płynęły: Kengtung nie omijały polityczne zawieruchy przewalające się przez ten region; pojawiały się tu kolejne zdobywcze armie: Japończycy, Syjamczycy, Chińczycy z Kuomintangu, a potem żołnierze Mao. Na koniec przyszli Birmańczycy, ale misja włoska trwała.
Nic do dzisiaj się nie zmieniło na "Wzgórzu Duchów": budynki wszystkie stoją, dobrze utrzymane i pełne dziatwy. Ojciec Bonetta zmarł w roku 1949 i jak inni zakonnicy, którzy nie powrócili już do Włoch, leży pogrzebany na cmentarzu za kościołem. Jest jeszcze pięć włoskich zakonnic: trzy w szpitalu, dwie w konwencie z miejscowymi nowicjuszkami.
– Kiedy tu przyjechałam, nie można było wyjść w nocy, gdyż dookoła grasowały tygrysy – opowiadała najstarsza, Giuseppa Manzoni, która przybyła do Kengtung w 1929 roku i nie wróciła już do Włoch. Rozumiała wprawdzie moje pytania, ale odpowiadała w języku Szanów, co Karen, jedna z młodych sióstr, przekłada na angielski.
Siostra Giuseppa urodziła się w Cernusco.
– Piękne miejsce, koło Mediolanu. Wszędzie musiałam chodzić na piechotę, bo w domu nie było pieniędzy.
Jej rodzice byli wieśniakami. Mieli dziewięcioro dzieci, ale siódemka synów odumarła ich wcześnie i przetrwały tylko dwie córki.
Siostra Vittoria Ongaro przybyła do Kengtung w roku 1935.
– 22 lutego – precyzuje jak przy podaniu daty ślubu. – Ludzie mieli wtedy niewiele, ale lepiej im się żyło, gdyż nie było takich różnic między bogatymi a biednymi jak dzisiaj.
Misja katolicka szybko stała się ostoją dla wszystkich okolicznych nieszczęśników. Pożywienie i opiekę znajdowali tu kalecy, epileptycy, chorzy umysłowo, kobiety porzucone przez mężczyzn, noworodki z rozszczepionym podniebieniem (porzucane na śmierć w społeczności, która wadę fizyczną traktuje jako konsekwencję śmiertelnego grzechu popełnionego w poprzednim życiu). To oni dzisiaj opiekują się ogrodem, doglądają zwierząt, pracują w kuchni, aby nakarmić dwieście pięćdziesiąt sierot.
Zrobiło się późno, zaczęliśmy się zbierać i na pożegnanie spytałem obie zakonnice, czy moglibyśmy coś dla nich zrobić.
– Tak, módlcie się za nas, abyśmy i my po śmierci mogły iść do raju – powiedziała siostra Giuseppa.
– Jeśli was tam zbraknie, w raju muszą być wielkie pustki.
Odpowiedziały śmiechem, do którego przyłączyły się wszystkie nowicjuszki.
W drodze do bramy siostra Giuseppa chwyciła mnie za rękę i szepnęła, tym razem w znakomitej włoszczyźnie z północnym akcentem:
– Niech