Powiedział mi wróżbita. Lądowe podróże po Dalekim Wschodzie. Tiziano Terzani
pnie drzewa lub kruszących kamienie na brzegu rzeki. Dzięki tej krótkiej podróży mogliśmy zwrócić uwagę opinii publicznej na ten element dramatu birmańskiego, który inaczej umknąłby niepostrzeżenie. A ja znalazłem się tam przypadkiem, czy raczej za sprawą wróżbity, który kazał mi się wystrzegać latania.
Jest pewien aspekt zawodu reportera, który niezmiennie mnie fascynuje, a zarazem niepokoi: fakty niezarejestrowane nie istnieją. Ileż na świecie wydarza się masakr, trzęsień ziemi, ile tonie statków, wybucha wulkanów, jak wielu ludzi jest prześladowanych, torturowanych, zabijanych. Jeśli jednak nie znajdzie się ktoś, kto to zobaczy, opisze, sfotografuje, to wydarzenia te jakby się zupełnie nie odbyły, cierpienie jakby nie miało znaczenia, miejsca w historii, ta bowiem istnieje tylko wtedy, kiedy ktoś ją opowiada. To smutne, ale takie jest życie. Niewykluczone, że właśnie to przekonanie, iż nawet drobny opis zaobserwowanej rzeczy może stać się zasiewem w glebie pamięci, sprawia, że trzymam się mego zawodu.
Miasta Mae Sai w Tajlandii i Tachileck w Birmie łączy niewielki most. Kiedy przekraczałem go w towarzystwie Angeli i Charles'a Antoine'a, poczułem znowu falę podniecenia – tak przyjemnego, a zarazem coraz rzadszego z wiekiem – bo oto znowu miałem stanąć, gdzie kiedyś już byłem, i być może coś tutaj odkryć. Kiedyś była to zakazana granica. Powiadano, że o kilkaset metrów od niej na terytorium Birmy znajduje się rafineria heroiny. Przez dobrą lornetkę można było rozpoznać napis po angielsku: "Obcokrajowcy! Wstęp wzbroniony! Przekroczenie tego punktu grozi śmiercią przez zastrzelenie!". Dzisiaj zamiast niego widnieją złote litery: "Turyści! Witajcie w Birmie!".
Także więc i Birma uległa powszechnemu losowi. Przez trzydzieści lat się opierała, chcąc w izolacji stąpać własną drogą, ale ostatecznie jej się to nie udało. Wydaje się, że nie uda się to żadnemu krajowi. Od Chin Mao, przez Indie Gandhiego, po Kambodżę Pol Pota – wszystkie eksperymenty z autarkicznym, niekapitalistycznym rozwojem o narodowym charakterze skończyły się niepowodzeniem. Czy bardziej klęską, gdyż kosztowały życie milionów ludzi.
Eksperyment birmański miał przynajmniej ładną nazwę: "birmańska droga do socjalizmu". Wymyślił ją generał Ne Win, który objął władzę w roku 1962 i zaprowadził dyktaturę wojskową. Zaoszczędzić chciał Birmie z jednej strony – ostrości reżimu komunistycznego, który panował w Chinach, z drugiej – materialistycznych oddziaływań w stylu amerykańskim, które mocno zapuszczały korzenie w Tajlandii. Ne Win zamknął kraj, znacjonalizował handel i uwięził przeciwników, twierdząc, że tylko w ten sposób można ochronić czysto birmańską cywilizację. W pewnym sensie miał rację, co do jakiegoś stopnia sankcjonowało jego dyktaturę. W rękach Ne Wina Birma istotnie zachowała tożsamość. Trwały dawne tradycje, kwitła religia, a życie czterdziestu pięciu milionów mieszkańców nie zostało wessane w wir industrializacji, urbanizacji i bezmyślnego naśladowania Zachodu. Za sprawą takich czynników Tajlandia na przykład przeżyła intensywny rozwój, ale zarazem zapadła w letarg.
Władze w Rangunie nie chciały, by obcokrajowcy "kazili atmosferę": wizy wydawały bardzo oszczędnie i najwyżej na siedem dni. Ci, którym udało się tam dostać, wracali w przekonaniu, iż zobaczyli kraj wolny od wpływów reszty świata. Birma była fascynującym odpryskiem dawnej Azji: mężczyźni nadal nosili tutaj longyi, spódnice sporządzane przez lokalnych krawców, kobiety paliły cheroot, mocne, zielone, zwijane ręcznie cygara, a nie marlboro, a buddyzm niezmiennie był żywą wiarą, natomiast piękne pagody były miejscami kultu, a nie muzeami, po których wałęsają się znudzeni turyści.
Także i ta Birma miała teraz zniknąć. Po ćwierćwieczu niekwestionowanej władzy Ne Win przekazał rządy w ręce nowej generacji wojskowych, którzy dyktaturę uczynili bardziej bezpardonową, okrutną i morderczą, ale zarazem i bardziej "nowoczesną" od tej poprzedniej, paternalistycznej.
Teraz wystarczyło przejść się po rynku w Tachileck, aby się zorientować, że nowi generałowie, którzy zasiedli za sterami w Rangunie, za nic już sobie mieli "birmańską drogę". Postanowili złamać izolację kraju i przyjęli ten model rozwoju, który od dziesięcioleci pukał do ich drzwi, podobnie jak do drzwi Laotańczyków, Khmerów i Wietnamczyków: tajlandzki.
Tachileck straciło swą birmańską patynę. Jest w nim teraz czternaście kasyn i mnóstwo barów karaoke. Heroinę sprzedaje się mniej lub bardziej jawnie. W największych restauracjach, dwóch dyskotekach i pierwszym supermarkecie tłoczą się Tajlandczycy. Nie używa się miejscowej waluty: kyatów. Nawet na targu kupcy domagają się waluty Bangkoku: bahtów.
Wojsko i policja wydają wizy turystyczne, wymieniają dolary, dostarczają dżipa, kierowcę i tłumacza. Byłem przekonany, że tłumacz ma mnie szpiegować, spławiłem go więc, wręczając trzydniową zapłatę. Na targu zaczepiłem pięćdziesięciolatka, który wydawał mi się bardziej wiarygodny. Był Karenem, członkiem etnicznej mniejszości niechętnej Birmańczykom. Na dodatek był protestantem, nawykłym do zachodniego sposobu myślenia i świetnie mówiącym po angielsku. To, że go spotkałem, było prawdziwym zrządzeniem losu, ponieważ Andrew – takim imieniem ochrzcili go amerykańscy misjonarze – okazał się prawdziwą kopalnią informacji i wyjaśnień.
– Dlaczego zbocza są takie nagie? – spytałem, gdy tylko opuściliśmy Tachileck.
– Tajlandczycy ścięli lasy.
– Czyje to domy? – zainteresowałem się w pierwszej miejscowości za Tachileck na widok kilku nowych budynków, które pyszniły się między startymi, drewnianymi chatkami.
– Rodzin, których córki pracują w burdelach w Tajlandii.
– A te samochody?
– Są właśnie w drodze z Singapuru do Chin. Wa nie są już łowcami głów; zajęli się przemytem.
– Heroiny?
– Tylko częściowo. Tutaj na południu z trudem mogą konkurować z Khun Sa, prawdziwym królem narkotyków.
Wjechaliśmy w góry; nadal wydawało się, że kryją tysiące tajemnic. Na starych mapach tę część świata oznaczano jako "Państwa Szanów", gdyż Szanowie, którzy przybyli tu z Chin, uchodząc przed nadciągającymi Mongołami, stanowili większość ludności. Cały ten region był swego rodzaju żywym muzeum mieszanek ludzkich. Oprócz Szanów żyło tutaj jeszcze kilkanaście innych plemion z własnymi językami, zwyczajami, tradycjami, własnymi sposobami uprawiania ziemi i polowania. Spotkanie z tymi różnymi grupami, spośród których najbardziej znane to Paò, Meo, Karen i Wa, było wielkim zaskoczeniem dla pierwszych europejskich badaczy tych terenów.
Długie szyje "żyrafich kobiet" Padaung, podobnie jak drobniutkie stopy Chinek, to tylko dwa przykłady zadziwiających azjatyckich aberracji. Jeszcze dziś Padaungowie oceniają urodę kobiety wedle długości jej szyi. Każdej dziewczynce od urodzenia wciska się pod brodę srebrne obręcze, w efekcie czego, gdy dorasta do zamążpójścia, jej głowa odległa jest od barków o czterdzieści do pięćdziesięciu centymetrów, podtrzymywana przez kosztowny kołnierz. Gdyby go usunięto, dziewczyna udusiłaby się: głowa opadłaby na jedną stronę i oddychanie byłoby niemożliwe.
Przez całe stulecia Szanowie zdecydowanie przeciwstawiali się wszelkim próbom zdominowania ich przez Birmańczyków i zachowywali niezależność. Także Brytyjczycy, gdy pod koniec dziewiętnastego stulecia przybyli tu z Indii, aby rozszerzyć swe imperialne panowanie, uznali władzę trzydziestu trzech sawbaw, szanownych królów, i pozwolili im rządzić wiejskimi regionami, objętymi wspólną nazwą "Królestwa Tysiąca Bananowców".
W roku 1938 Maurice Collis, kolonialny zarządca, który potem został pisarzem, odwiedził Państwa Szanów i starał się zainteresować opinię publiczną tym nieznanym cudem imperium. Kengtung ze swymi trzydziestoma trzema klasztorami wydał mu się prawdziwą perłą, a na absurd w jego oczach zakrawało to, że w Londynie jako żywo nikt o nim nie słyszał. Jego książka The Lords of the Sunset ("Panowie Świtu") – tak nazywano sawbaw dla odróżnienia od "Panów Zmierzchu",