Powiedział mi wróżbita. Lądowe podróże po Dalekim Wschodzie. Tiziano Terzani
ku niebu, błyszczały, jakby miał przykuć mą uwagę jakąś wielką tajemnicą. Z ust popłynęła jakaś nonsensowna rymowanka, z której nic nie można było pojąć. Wpadła chińska dziewczynka w białym kimonie, wręczyła coś żonie i wybiegła, na króciutką chwilkę zatrzymawszy się ze złożonymi na piersi rękoma, aby pokłonić się niewzruszonym postaciom na ołtarzu. Stary zegar tykał na ścianie przez długie minuty. Odniosłem wrażenie, iż ślepiec szukał czegoś w pamięci, aż wreszcie znalazł.
Wreszcie otworzył usta.
– Urodził się pan w środę – oznajmił, jak gdyby chciał mnie zaszokować. (Słusznie: brawo! Parę lat temu mógłby zaimponować wielu ludziom takim wykonanym w pamięci obliczeniem, ale dziś robi to o wiele mniejsze wrażenie. Mój komputer robi to w ułamku sekundy). Jego satysfakcja była wzruszająca, ja jednak poczułem się rozczarowany, moje zainteresowanie opadło i nieuważnie słuchałem jego słów.
– Dobrze się panu żyje, ma pan zdrowe ciało i żwawy umysł, ale także bardzo zły charakter. Szybko wpada pan w gniew, ale równie szybko się pan uspokaja. – Ogólniki, myślałem, mogące się stosować do każdej osoby, która zasiądzie naprzeciw niego. – Umysł nie zna spokoju; nieustannie myśli pan o czymś niedobrym. Jest pan bardzo wyrozumiały wobec innych. – I znowu konstatacja, która mogłaby dotyczyć każdego. Ułożyłem na blacie mały magnetofon, robiłem też jakieś notatki, ale generalnie wydawało mi się, że tracę czas. I wtedy kobieta przełożyła: – Jako dziecko był pan bardzo chory i gdyby rodzice nie oddali pana do innej rodziny, musiałby pan umrzeć. – Moje zainteresowanie odżyło. Istotnie w dzieciństwie byłem chorowity. Toczyła się wojna, byliśmy biedni i mieliśmy niewiele do jedzenia. Miałem kłopoty z płucami, anemię i powiększone gruczoły. – Od siódmego do dwunastego roku życia dobrze panu szło w szkole, ale często pan chorował i zmieniał miejsce zamieszkania. Od siedemnastego do dwudziestego siódmego roku musiał pan jednocześnie studiować i pracować. Jest pan pojętny, potrafi rozwiązywać różne problemy i wcale dziś pan nie żałuje, że studiował inżynierię. Pomiędzy dwudziestym czwartym a dwudziestym dziewiątym rokiem miał pan najgorszy okres w życiu, ale potem wszystko się wyprostowało.
To prawda, że jako dziecko często chorowałem, ale wcale nie zacząłem pracować jako siedemnastolatek. Nie zmieniliśmy domu, natomiast istotnie między dwudziestym czwartym a dwudziestym dziewiątym rokiem życia byłem bardzo nieszczęśliwy: pracowałem u Olivettiego i za wszelką cenę chciałem się stamtąd wynieść. Co zaś do inżynierii, to studiowałem prawo.
Nie byłem specjalnie zafascynowany: typowy przypadek, gdy wróżbita ma szansę pół na pół, że trafi. Błądziłem myślami; przyjrzałem się jego rękom, które gładziły na stole skorupę żółwia. Słyszałem jego nieprzerwanie szeptane wyliczenia, jakby był komputerem skanującym swą pamięć. Najwidoczniej tasował w umyśle karty. Być może jednak jego największą siłą był instynkt. Ślepota sprawiała, że nie rozpraszało go to wszystko, co rozpraszało mnie; kto wie, czy nie był w stanie tak się skupić, aby zobaczyć siedzącą przed nim osobę. Niewykluczone, że to właśnie ów instynkt podszepnął mu, że moja uwaga chodzi tędy i owędy, gdyż nagle urwał swój recital mruczando.
– Mam dla pana złą wiadomość. – Na chwilę się przeląkłem; czyżby miał mnie uprzedzić przed lataniem? – Nigdy nie zostanie pan bogaczem. Zawsze starczy panu pieniędzy na życie, ale bogaty pan nie będzie. To nie ulega żadnej wątpliwości.
Myślałem, że parsknę śmiechem. Siedzieliśmy oto na skraju Chinatown, gdzie każdy marzy o bogactwie i dlatego trudno o większe przekleństwo od tego, którym przed chwilą uraczył mnie wróżbita. Dla wszystkich miejscowych byłaby to okropna wiadomość, ale nie dla mnie, jako że nigdy nie marzyłem o bogactwie.
"A co mnie właściwie pasjonuje?", spytałem sam siebie, kontynuując ten milczący dialog ze ślepcem. Nie chcę być bogaty, ale kim chciałbym zostać? Odpowiedź pojawiła się w mej głowie w tej samej chwili, w której on obwieścił, co wyczytał w swoim niewidzialnym komputerze.
– Sławny. Tak. Nigdy nie zostanie pan bogaty, ale między pięćdziesiątym siódmym a sześćdziesiątym drugim rokiem życia stanie się pan sławny.
– W jaki sposób? – spytałem odruchowo, tym razem na głos.
Tłumaczenie jeszcze do niego nie dotarło, gdy uniósł dłonie i coraz szerzej się uśmiechając, zaczął przebierać palcami w powietrzu niczym po klawiaturze.
– Pisząc.
Niezwykłe. Odgadnąć, że ktoś siedzący naprzeciw chciałby być sławny, nie było trudno, jak natomiast wpadł na pomysł, że mógłbym to osiągnąć za sprawą pisania? Dlaczego nie na przykład grając w filmie? Czyżbym sam mu to powiedział? Nie w żadnym mówionym języku – nie mieliśmy wspólnego – ale w języku gestów dostępnym dla kogoś, kto… widzi?
Zobaczył nieświadomie, wewnętrznie, w chwili gdy spytałem: "W jaki sposób?". Sam udzieliłem odpowiedzi, w duchu wykonując ruchy pisania na maszynie. Czyżby to właśnie "wyczytał" i natychmiast powtórzył? Czy było jeszcze jakieś wytłumaczenie tej sekwencji wydarzeń?
Poczuł, że odzyskał moją uwagę, i ciągnął:
– Aż do siedemdziesiątego drugiego roku życia wszystko będzie toczyło się dobrze. Mając siedemdziesiąt trzy lata, będzie pan musiał odpocząć, ale dożyje pan siedemdziesięciu ośmiu lat. W każdym razie od teraz niech się pan nie ima żadnych interesów, gdyż wszystko pan straci. Jeśli chce pan coś radykalnie zmienić, przenieść się do innego kraju, musi pan to koniecznie zrobić w przyszłym roku.
Interesy nigdy mnie nie ciągnęły, co do zmiany kraju, chciałem istotnie pomieszkać trochę w Indiach, ale na pewno nie przed rokiem 1995, kiedy to wygasał mój kontrakt ze "Spieglem", a także termin wynajmu Żółwiego Pałacu. A potem? To, czy będę mógł się przenieść, zależało będzie od wielu czynników, jedno w każdym razie było pewne: następny rok jest wykluczony.
– Proszę uważać: ten rok nie jest korzystny dla pańskiego zdrowia – oznajmił starzec, potem palcami wykonał jeszcze w powietrzu jakieś rachuby i dorzucił: – Nie, nie, najgorsze już minęło. Minęło na początku września zeszłego roku.
No cóż, nie pozostawało nic innego, niż wyjawić mu, dlaczego do niego przyszedłem, i opowiedzieć o przepowiedni specjalisty z Hongkongu. Parsknął śmiechem i rzekł:
– Nie, nic podobnego. Niebezpieczny był rok 1991; wtedy istotnie groziła panu śmierć w katastrofie lotniczej.
Nie mylił się. Zadrżałem na samo wspomnienie tych upiornych maszyn, którymi latałem po Związku Sowieckim, pracując nad książką Buonanotte, signor Lenin.
Poczułem rozczarowanie. Być może tylko dlatego nie kłopotał się przyszłością, że zorientował się, jak silne jest moje postanowienie, by nie latać. Ledwie powiedziałem to sobie, natychmiast pomyślałem, jakich dzikich salt skłonny jest dokonywać umysł, aby tylko przeprowadzić wygodną dla niego racjonalizację.
Podziękowałem mężczyźnie, zapłaciłem i wyszliśmy. Na małym skwerze czekał na nas kierowca w liberii.
– No i co? – spytała kobieta.
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Najbardziej zdziwiło mnie stwierdzenie ślepca, iż rodzice oddali mnie innej rodzinie i tylko dzięki temu przeżyłem. Bardzo ryzykowna konstatacja; w większości przypadków nieprawdziwa, tak jak w moim. A może jednak prawdziwa? Limuzyna z hotelu Oriental wolno sunęła w gęstym ruchu, a moje myśli gwałtownie i radośnie się rozpierzchły.
Nie ulegało wątpliwości, że jestem synem mojej matki. Skąd bowiem wziąłbym ten kartoflany nos, który również pojawił się u mej córki? Prawdą jednak jest również, że w pewnym sensie nigdy nie należałem do rodziny, w której się wychowałem. Czułem to od najmłodszych lat, co zauważali także krewni, którzy