Powiedział mi wróżbita. Lądowe podróże po Dalekim Wschodzie. Tiziano Terzani
rozwoju gospodarczego. Najcięższy cios zadali Australijczycy. Powodowani najszlachetniejszymi intencjami, zbudowali wielki most na Mekongu. Samych Laotańczyków nic to nie kosztowało – z wyjątkiem dziewiczości. Z natury podejrzliwi wobec wszystkich nowości i modernizacji natychmiast nazwali go "mostem AIDS".
W głębi serca Laotańczycy należą do przeszłości i tylko za sprawą przypadku, który umieścił ich kraj w centrum Indochin, zostali zmuszeni do uczestnictwa w przemocy współczesnego świata, za co zapłacili wysoką cenę. Aby móc wspierać Wietkong w Wietnamie Południowym, Chińczycy przez dżunglę Laosu poprowadzili Szlak Ho Chi Minha. Chcący go zamknąć Amerykanie w sekretnych bombardowaniach zrzucili na Laos więcej bomb, niż ich spadło podczas drugiej wojny światowej na Niemcy i całą okupowaną przez nie Europę: dwa miliony ton materiałów wybuchowych.
Nawet teraz, gdy nastał już pokój, położenie geograficzne nie pozwala Laosowi i jego mieszkańcom żyć zgodnie ze swymi chęciami, kraj stał się bowiem pomostem między Tajlandią a Chinami, dwoma potężnymi sąsiadami wręcz opętanymi ideą postępu.
Nadal jednak wystarczy znaleźć się na terenie Laosu, by natychmiast poczuć w powietrzu jakąś osobliwą poetyckość. Długie dni toczą się powoli, a z ludzi promieniuje spokojna słodycz, jaką trudno znaleźć gdziekolwiek indziej w Indochinach. Francuzi, znawcy ludzi, którymi rządzili, zwykli mówić: "Wietnamczycy sadzą ryż, Khmerowie się temu przyglądają, a Laotańczycy słuchają, jak rośnie".
Po raz pierwszy znalazłem się w Laosie w roku 1972. Na małym balkonie hotelu Constellation w Wientianie blond hippiska paliła tak mocnego dżointa z marihuany, że zapach rozchodził się na wiele metrów dokoła. Na mój widok szepnęła: "Pamiętaj, Laos to nie jest miejsce, to stan umysłu".
Słowa te dobrze zapadły mi w pamięć i dwadzieścia lat później chciałem odwiedzić Laos, zanim także i on stanie się "miejscem", podobnie jak inne zalanym światłem neonów, pełnym plastiku i betonu. Miałem po temu także dwoisty pretekst dziennikarski: po pierwsze, otwarcie Szlaku Ho Chi Minha dla turystów, po drugie, budowa wielkiej transazjatyckiej autostrady łączącej Singapur z Pekinem. Po zbudowaniu mostu na Mekongu część laotańska miała biec przez starą królewską stolicę Luang Prabang, przepoławiając jedną z najbardziej spokojnych i romantycznych okolic w Azji, oazę dawnego czaru Orientu, jakich niewiele już zostało.
Luang Prabang okazało się nadal równie fascynujące, jak kiedyś: leży w bujnej zielonej dolinie, a otaczają je szczyty jakby nakreślone pędzlem chińskiego malarza, między nimi zaś największe wrażenie robi Wat Pusi, na którego stoku schodzącym do Mekongu przycupnęły w wieczystym skupieniu przepiękne świątynie.
O zmierzchu raz jeszcze zobaczyłem mnichów schodzących ku głównej, wybrukowanej ulicy miasta, aby przyjmować jadło od klęczących na chodnikach mieszkańców. I oto ta właśnie ulica miała stać się fragmentem gigantycznej autostrady. Dowiedziałem się, że na szczęście niektórzy z mieszkańców znaleźli odwagę, by się sprzeciwić, i same władze opowiedziały się za alternatywnym rozwiązaniem. Czy zatem Luang Prabang zostało uratowane? Nie do końca; nikt nie sprzeciwił się innemu planowi, zgodnie z którym obecne skromne lądowisko miało zostać przekształcone w wielki port lotniczy zdolny przyjmować jumbo jety pełne turystów.
Cóż za straszliwym wynalazkiem jest turystyka, jedna z najbardziej złowrogich gałęzi przemysłu! To za jej sprawą cały świat stał się jednym wielkim parkiem rozrywki, bezgranicznym Disneylandem. Już wkrótce zaczną tu lądować nowi najeźdźcy, żołnierze cesarstwa konsumpcjonizmu zbrojni w nienażarte aparaty fotograficzne i kamery wideo, którzy odrą ten kraj z naturalnej magii.
Azjatycki starzec, widząc wymierzony w siebie obiektyw, odwraca się, kryjąc twarz, gdyż boi się, że aparat pozbawi go czegoś bardzo osobistego, czego już nigdy nie odzyska. I czy aby nie ma racji? Czy aby dziesiątki tysięcy zdjęć zrobionych przez znudzonych turystów nie odarły naszych świątyń ze świętości, a pomników z patyny wielkości?
Tybet, broniąc swej duchowości przez stulecia, szczelnie chronił swe granice i dzięki temu zachował bardzo niezwykłą aurę. Czar zabiła inwazja Chińczyków, dokonana rzecz jasna w imię modernizacji. Jedna z najgorszych informacji, jakie ostatnio wyczytałem, była taka, że Chińczycy, aby ułatwić (jakżeby inaczej) ruch turystyczny, "zmodernizowali" oświetlenie Potali, pałacu-świątyni dalajlamy, i umieścili na nim neony. To nie przypadek: neon zabija wszystko, łącznie z bogami, a wraz z ich śmiercią umiera też tożsamość Tybetu.
Wybitny japoński pisarz Junichiro Tanizaki, w poruszających słowach mówiąc o odchodzeniu dawnej Japonii, opłakuje cienie, które decydowały o atmosferze i duchu tradycyjnych domów z drewna i papieru. Właśnie jeśli chodzi o atmosferę, o ducha, wnętrze Potali było ciemne. Trzeba je przemierzać w półmroku, by w chwiejnym blasku lamp maślanych na pół widzieć, na pół domyślać się grymasów na twarzach potworów i zamyślonych uśmiechów Buddy. Neon niczego nie ukrywa, podcina skrzydła każdemu, kto marzy o wzlotach ducha.
Na początku tego stulecia Pierre Loti, niepewny niczym pielgrzym, na wozie ciągniętym przez czarne woły dotarł do Angkoru w Kambodży, by tu zaznać gościnności klasztornych mnichów. Dwadzieścia lat później biuro Cooka organizowało wycieczki po ruinach, zwieńczone występami tanecznymi i sprzedażą stuletnich kamieni jako okolicznościowych pamiątek.
Człowiek, który w roku 1860 odkrył Angkor dla reszty ludzkości – i turystów – zapłacił za to życiem. Niewiele osób wie, że jego grób znajduje się na wschód od Luang Prabang. Chciałem z uszanowaniem pokłonić się mogile tego ryzykanckiego naukowca, którego historia zawsze mnie fascynowała. Nazywał się Henri Mouhot, był francuskim przyrodnikiem, który zwiedzał Indochiny zaraz po tym, jak stały się kolonią. Chciał Mekongiem dotrzeć do Chin, zanim jednak wyruszył, przeczytał sporządzoną dziesięć lat wcześniej relację pewnego mnicha, który nieopodal Siem Reap widział w dżungli dziwne ruiny.
W liście Mouhot opowiada, jak pewnego dnia podczas spaceru po lesie, kiedy dla towarzystwa nucił sobie pod nosem Traviatę, nagle poczuł, że w gęstwinie listowia przygląda mu się dwoje… czworo… dziesięcioro… przyglądają mu się setki kamiennych, uśmiechniętych oczu. Często usiłowałem sobie wyobrazić, jak musiał się poczuć w tym momencie – momencie, który nadał sens jego życiu. I śmierci. Spędziwszy jakiś czas pośród ruin Angkoru, Mouhot ruszył dalej na północ, minął Luang Prabang, jednak podczas marszu brzegiem Nam Khan rozchorował się w pobliżu wioski Naphao. Dziewiętnastego października zanotował: "Dopadła mnie febra"; potem przez kilka dni brak wpisów, aż wreszcie 29 października widzimy nakreślone trzęsącą się ręką słowa: "Panie, zlituj się nade mną". Mouhot zmarł 10 listopada 1861 w wieku trzydziestu pięciu lat.
Odwiedzenie jego grobu było znacznie prostsze: najpierw pół godziny jazdy samochodem z Luang Prabang w kierunku Ban Noun, potem dziesięć minut wędrowania w dół niezbyt stromego zbocza i pod górę zarośniętą ścieżką. Kiedy dotarłem do grobu, miałem wrażenie, że Mouhot mógł równie dobrze umrzeć dziesięć minut wcześniej. Nic się nie zmieniło: rzeka płynęła z tym samym sennym pomrukiem, las szeptał tysięcznymi głosami, kawałek dalej przechodziła kobieta z wiklinowym koszem na plecach; wszystko działo się dzisiaj, ale równie dobrze mogło się dziać sto trzydzieści lat temu.
Grób wykopano tam, gdzie zmarł Mouhot, we wnęce zbocza, jakieś trzydzieści metrów nad korytem Nam Khan, jakby chciano się upewnić, że prąd nie porwie ze sobą zwłok. Nad betonową płytą stoi na straży wielkie drzewo. Po lewej niczym chorągiew powiewa wysoka, radosna kępa zielonego bambusa.
Miał rację włoski poeta Ugo Foscolo, sławiąc w wierszu grobowce. Są one wielką inspiracją, zawsze robiły na mnie wielkie wrażenie te proste ślady życia, jakie ludzie Zachodu zostawiali na całym świecie. Ileż to godzin spędziłem na azjatyckich cmentarzach – w Makao, Chiang Mai, Nagasaki, Jokohamie – na których spoczęli ludzie przybyli z daleka, i starałem się wczuć w ich życie, wyczytać ich historie ze skąpych słów