Powiedział mi wróżbita. Lądowe podróże po Dalekim Wschodzie. Tiziano Terzani

Powiedział mi wróżbita. Lądowe podróże po Dalekim Wschodzie - Tiziano Terzani


Скачать книгу
życiu moich rodziców trudno było dopatrzyć się chociażby zarodka tego, czym i kim obecnie byłem. Oboje pochodzili z rodzin biednych i urzekająco prostych. Ludzie spokojni, bardzo przyziemni, troszczący się przede wszystkim o to, aby przeżyć. Nie było w nich tego niepokoju, tej żyłki awanturniczej, która popycha do szukania przygód, jak było ze mną od najwcześniejszych lat. Od stuleci Terzaniowie szlifowali florenckie płyty chodnikowe, ponoć nawet te, którymi wyłożono Palazzo Pitti. W żadnej z rodzin nikt regularnie nie uczęszczał do szkoły i dopiero w generacji mej matki i ojca przyswojono sobie – lepiej lub gorzej – umiejętność czytania i pisania.

      Skąd zatem wzięło się moje pragnienie zobaczenia świata, fascynacja zadrukowanym papierem, miłość książek, a nade wszystko paląca potrzeba opuszczenia Florencji, podróży, dotarcia na krańce świata? Skąd u mnie ta tęsknota, żeby znaleźć się gdzieś indziej? Z pewnością nie zawdzięczałem tego wszystkiego rodzicom, którzy urodzili się i wychowali w mieście, a opuścili je raz tylko: na miesiąc miodowy w Prato, o dwadzieścia kilometrów od duomo.

      Pośród mych krewnych nie było żadnej osoby, do której mógłbym się zwrócić o inspirację, którą mógłbym poprosić o radę. Byłem dłużnikiem jedynie ojca i matki, którzy nie dojadali, aby tylko moja edukacja nie zakończyła się na szkole podstawowej. Zarobki ojca nigdy nie wystarczały do końca miesiąca i pamiętam, jak trzymając mamę za rękę i starając się nie spotkać żadnego ze znajomych, szedłem z nią do lichwiarza na Via Palazzuolo z lnianym prześcieradłem z jej ślubnej wyprawki. Nawet pieniądze na zeszyt były problemem, a moje pierwsze długie spodnie – nowe, ze sztruksu, dobre na lato i zimę, niezbędne do szkoły średniej – kupiliśmy na raty. Każdego miesiąca szliśmy do sklepu, aby wręczyć należną część. Dziś trudno to sobie wyobrazić, ale w żadnym ubraniu nie czułem się tak dobrze jak w tych spodniach: nawet w garniturze, który uszył mi w Pekinie osobisty krawiec Mao.

      Dorastając, z wielkim podziwem myślałem o swej rodzinie i jej historii, ale nigdy nie czułem z nią specjalnej więzi, zupełnie jakbym znalazł się w niej przez jakiś przypadek. Kuzyni mieli mi za złe to, że studiowałem, zamiast iść od razu do pracy, jak zrobili oni wszyscy. Stryj, który codziennie wpadał do nas przed kolacją, zawsze powtarzał to samo pytanie: "No i co dzisiaj robił ten nasz leniuch?". A później dodawał dowcip, który irytował moją matkę: "No, jak tak dalej będzie ciągnął, pewnie zajdzie dalej niż Annibale". Annibale, inny z moich krewnych, zaszedł istotnie daleko. Sprzątał ulice, zbierając z torów tramwajowych końskie odchody.

      Czemu jako piętnastolatek praktycznie uciekłem z domu, wędrując po całej Europie i utrzymując się ze zmywania naczyń? Czemu dotarłszy do Azji, poczułem się tu tak swojsko, że tu zostałem? Dlaczego nie dręczy mnie skwar tropików? Dlaczego nie jest dla mnie męczące siedzenie ze skrzyżowanymi nogami? Czy chodzi o urok egzotyki? O pragnienie oddalenia się jak najbardziej od ubożuchnego świata mego dzieciństwa? Być może. A może rację miał ślepiec, twierdząc, że jest we mnie coś takiego – nie ciało, gdyż to najwyraźniej otrzymałem od rodziców – co pochodzi z innych źródeł, a co obciążyło mnie tęsknotą za miejscami, które poznałem w jakimś poprzednim życiu?

      Skuliłem się na tylnym siedzeniu samochodu, pozwoliłem myślom pląsać po głowie i bawiłem się nimi, zupełnie jakby nie były moje. Czy mógłbym uwierzyć w reinkarnację? Nigdy się nad tym serio nie zastanawiałem. Ale właściwie czemu nie? Czemu nie wyobrażać sobie życia jako swego rodzaju sztafety, w której niczym pałeczka przekazywane jest coś niefizycznego, niezdefiniowanego, coś w rodzaju kolekcji wspomnień, zespołu doświadczeń zaznanych gdzie indziej i kiedy indziej, który z ciała przechodzi na ciało, ponad śmierciami, a rosnąc i rozwijając się, kumuluje mądrość i zmierza w kierunku tego stanu łaski, który jest zwieńczeniem życia, a który buddyści nazywają oświeceniem? To pozwalałoby wyjaśnić moją odmienność od Terzanich, a także odsłaniałoby istotny sens stwierdzenia ślepca, że jako dziecko z jednej rodziny zostałem przekazany do drugiej.

      Wszystkim przydarza się zaskakujące uczucie, że zaznaliśmy już tego, o czym skądinąd dobrze wiemy, że przydarza się nam po raz pierwszy, że byliśmy już w miejscach, o których skądinąd wiemy, iż po raz pierwszy stanęła tam nasza stopa. Skąd owo poczucie déjà vu? Z "przedtem"? Tak brzmiałoby wschodnie wyjaśnienie. Ale gdzie byłem w owym "przedtem"? Może gdzieś w Azji; Azji bez betonu, wysokościowców, autostrad. Nad tym rozmyślałem, spoglądając przez okno na nudne, szare ulice Bangkoku, na których zawisł duszący opar wyziewów z tysięcy samochodów.

      Tłumaczka mieszkała na przedmieściu; zaoferowałem się, że ją odwieziemy. W tym celu musieliśmy wjechać na fragment autostrady, którego dotąd nie znałem.

      – Bardzo niebezpieczne miejsce – powiedziała. – Ludzie ciągle tutaj giną; widzi pan samochody?

      W cieniu pod przejściem dojrzałem dwa pikapy z tajskimi napisami, a obok nich mężczyzn w niebieskich kombinezonach.

      – Wykradacze zwłok – oznajmiła kobieta i wtedy po raz pierwszy usłyszałem to krążące po Bangkoku słowo, za którym kryła się makabryczna historia.

      Zgodnie z powszechnym poglądem duch osoby zmarłej w sposób gwałtowny jest bardzo niespokojny. A jeśli w momencie śmierci ciało zostaje okaleczone, pozbawione głowy, zmiażdżone czy poszarpane, duch jest szczególnie niespokojny i do czasu odprawienia odpowiednich rytuałów zasila armię "wędrownych duchów". Są to złe phii, stanowiące jeden z największych problemów współczesnego Bangkoku. Na tym polega znaczenie wykradaczy zwłok, ochotników z Bangkoku, którzy zbierają po całym mieście ciała ludzi, którzy zginęli śmiercią gwałtowną. Składają fragmenty i odprawiają właściwe obrzędy, aby dusze mogły się oddalić w spokoju i nie mściły się na żywych.

      Obok zamordowanych i samobójców najbardziej prawdopodobnymi kandydatami na wędrowne duchy są ofiary wypadków samochodowych. Członkowie owych stowarzyszeń czekają ze swymi pojazdami w miejscach znanych z licznych wypadków, z radiami nastawionymi na częstotliwości policyjne, aby otrzymawszy informację o zdarzeniu, natychmiast zabierać ciała. A spieszyć muszą się bardzo, gdyż to zajęcie okazało się tak zyskowne, że owe stowarzyszenia ostro ze sobą konkurują, aby poskładać jak najwięcej zwłok, za co otrzymują wynagrodzenie. Prawo do ciała ma zasadniczo ten, kto pierwszy zjawi się na miejscu, ale często dochodzi do gwałtownych bójek. Niekiedy zabierani są ludzie jeszcze żywi. Stowarzyszenia reklamują swą działalność, pokazując na wystawach kolorowe, dokładne fotografie obciętych głów i rąk, aby w ten sposób skłonić do jeszcze hojniejszej zapłaty.

      Odnosiłem wrażenie, że wieczorem Bangkok staje się miastem, z którego nie ma ucieczki. Pomimo konkurencyjnego zapału stowarzyszeń wykradaczy zwłok liczba gniewnych phii nieustannie rośnie. Nie znajdując ukojenia, wałęsają się i powodują wypadki. Na próżno naczelne dowództwo tajlandzkich sił zbrojnych rozprowadza tysiące butelek święconej wody, aby odwrócić złe spojrzenie od Miasta Aniołów: wydaje się, że aniołowie przeklęli je na zawsze.

      ROZDZIAŁ PIĄTY

      Żegnaj, Birmo!

      W styczniu dowiedziałem się, że władze birmańskie "dla ułatwienia turystyki" zaczęły wydawać wizy wjazdowe na posterunku granicznym w Tachileck, na północ od tajlandzkiego miasta Chiang Mai. Trzeba było zostawić paszport na granicy, zapłacić określoną sumę w dolarach, po czym wolno było spędzić trzy dni w Birmie, z możliwością dotarcia do Kengtung, starożytnego, mitycznego miasta Szanów.

      Na pomysł wpadł najwyraźniej któryś z lokalnych dowódców wojskowych, aby zainkasować trochę twardej mamony, mnie to jednak w niczym nie przeszkadzało. Szukałem jakiegoś tematu do pisania, który nie zmuszałby mnie do korzystania z samolotów, a tutaj temat był naprawdę interesujący: z nagła otworzył się region, którego przez ostatnie pięćdziesiąt lat nie udało się spenetrować żadnemu zagranicznemu podróżnikowi. Udając turystę, znowu mogłem odwiedzić Birmę, z


Скачать книгу