Raz w roku w Skiroławkach. Tom 1. Zbigniew Nienacki
za odrobinę pyz z mięsem i surówką z kiszonej kapusty. Bo tak naprawdę podobał się jej malarz Porwasz, ponieważ był pięknym trzydziestoletnim mężczyzną z ogromną szopą czarnych włosów i spojrzeniem, które przenikało kobietę jak sztylet. W tej chwili nawet nie potrafiła sobie wytłumaczyć, dlaczego nagle zapragnęła opuścić Porwasza i znaleźć się u boku człowieka, z którym dwa razy w życiu rozmawiała. Czyżby w rzeczy samej chodziło tylko o pyzy nadziewane mięsem i okraszone skwarkami? A jeśli tak, to powinna zapłakać nad swoim upadkiem i nawet chciała to zrobić, ale oczy pozostały suche, być może z powodu uczucia błogiej sytości, którym była wypełniona. Z pustym brzuchem płacze się o wiele łatwiej.
Malarz Porwasz był w jej życiu dopiero trzecim mężczyzną. Pierwszego spotkała w wieku siedemnastu lat, gdy kończyła zawodówkę. Był to kolega jej starszego o rok brata. Obiecał jej codziennie kupować tabliczkę czekolady, bo rodzice Józi zabraniali jej jeść słodycze, gdyż miała wtedy rzeczywiście brzydką cerę. A ona tak lubiła czekoladę i w ogóle wszystko co słodkie. Przed wystawą sklepu cukierniczego niemal mdlała z łakomstwa. Toteż chyba straciła rozum, gdy kolega brata przyszedł do nich podczas nieobecności brata i rodziców, i obiecał czekoladę. Wziął ją, napełnił bólem, nie kupił czekolady, w ogóle od tej chwili przestał się pojawiać w ich domu i przyjaźnić z jej bratem, zapewne dlatego, że – jak przypuszcza – była w jego życiu pierwszą dziewczyną i potem wstydził się tego, co zrobił. Odtąd jednak nie ufała mężczyznom i w ogóle nie ciągnęło ją do miłości. Dopiero gdy miała dwadzieścia jeden lat poznała urzędnika kontroli handlowej, żonatego zresztą, który lubił bawić się w nocnych lokalach i zaczął ją do nich zapraszać. Spędzili z sobą kilka nocy w hotelach różnych miast; panna Józia przekonała się, że miłość podobna jest do jedzenia i napełnia kobietę podobną sytością. Ale urzędnika aresztowano i skazano na trzy lata więzienia za nadużycia. Panna Józia bardzo kochała tego człowieka i z początku myślała, że umrze z tęsknoty. Przeżyła jednak i z czasem nawet, choć nie angażując się cieleśnie, zaczęła interesować się innymi mężczyznami. Aż dopiero gdy wkrótce przed Bożym Narodzeniem przed sklepem z męską bielizną, w którym pracowała, zatrzymał się samochód i wysiadł z niego szczupły, wysoki mężczyzna o nerwowych ruchach i ogromnej czarnej czuprynie i poprosił o kilka par czarnych gimnastycznych majtek rozmiaru „cztery”, zrozumiała: „to ten wyśniony, wymarzony”. Majtek mu nie sprzedała, ponieważ akurat ich zabrakło, ale obdarzyła go tak radosnym uśmiechem, że umówił się z nią w kawiarni. A tam już dogadali się w sprawie wyjazdu. Wzięła z pracy trzytygodniowy urlop i wyjaśniwszy rodzicom, że jedzie nad jeziora, ponieważ w telewizji zalecają wczasy w miejscach, gdzie kiedyś wyjeżdżało się tylko latem, ruszyła z Porwaszem w nieznane. Prawdą jest, że po drodze rzeczywiście rozmyślała o żołądkach z drobiu, którymi malarz obiecał ją nasycić, ale przecież nie one były najważniejsze. Czemu więc raptem znalazła się tutaj, w łóżku obcego mężczyzny, kłamiąc i oszukując malarza? I czy nie powinna zapłakać nad swoim upadkiem?
Doktor Niegłowicz wreszcie wszedł do sypialni i Józia jeszcze bardziej nasunęła na siebie kołdrę oraz mocno ścisnęła uda.
– Sprawiasz wrażenie, jakbyś się czegoś bała – stwierdził doktor, ściągając sweter przez głowę.
– Tak – szepnęła – Boguś Porwasz mówił mi, że pan musi najpierw upokorzyć kobietę, zanim ją weźmie. Nie dam się upokorzyć. Nie dam! – krzyknęła przeraźliwie.
I pomyślała równocześnie, że jej opór na nic się nie zda, skoro leży naga w łóżku.
Doktor westchnął, zdejmując spodnie:
– Już cię upokorzyłem. Wystarczająco dużo kłamałaś i oszukiwałaś Porwasza. Nawet mnie próbowałaś oszukać, symulując chorobę.
Zabolały ją te słowa, ale bezwiednie, z zawodowego nawyku, spostrzegła, że doktor nosi kalesony numer „pięć”, ale ma je w bardzo ładnym kolorze zielonym z czarnym wzorkiem. Takie kalesony bywały w ich sklepie bardzo rzadko. Ostatnio otrzymali niewielką partię przed rokiem. Ciekawa była, gdzie doktor kupił podobne kalesony. Zbyt ją jednak bolały słowa doktora, aby o to zapytać. Zapragnęła mu dokuczyć.
– I Boguś mówił, że w Skiroławkach raz w roku żyjecie z sobą jak zwierzęta. Wszyscy z wszystkimi.
Nagi usiadł na krawędzi łóżka i odłożył na szafkę okulary. Twarz miał poważną, jego niebieskie oczy krótkowidza popatrzyły na nią z wielką łagodnością.
– To prawda. To, niestety, jest prawda. Ale nie mów o tym nikomu, nie rozmawiaj o tym z nikim, nawet ze mną. Nie wspomina o tym tutaj mąż swojej żonie, brat siostrze, ojciec synowi, a córka matce, kochanek kochance. Mężczyzna nie rozmawia o tym z mężczyzną. Ale rzeczywiście jest u nas taka noc, gdy wszyscy stają się dla siebie mężem i żoną, po wielokroć, i kto kogo zapragnie, albo ślepy los zechce go z kimś w ciemności połączyć. Myślę, że taka noc bywa wszędzie, ale, podobnie jak u nas, nikt o niej z nikim nie rozmawia. I różnie w różnych miejscach nazywają tę noc w myślach, bo głośnym słowem nikt jej nigdy nie nazywa. U nas mówią o niej „noc mieszania krwi”, ponieważ istoty ludzkie łączą się ze sobą jak los zrządził albo same zapragną, gdy na Czaplej Wyspie zapłonie ognisko i jego żar przenika do ludzkiej krwi. Ach, gdybyś wiedziała, jak wtedy boli całe ciało! Wydaje się, że żyłami płynie gorąca stal. I dopiero ta noc, jedna w roku, przynosi ukojenie, ucisza ból, daje radość, a potem dziwny, wszechobecny smutek. I myślę, że tak działo się zawsze i wszędzie, bo zawsze i wszędzie jedna ludzka istota pragnie drugiej, jej ciała, oddechu, jej krwi i jej radości.
– I tak jest w stolicy? Paryżu? Berlinie? – z niedowierzaniem zapytała Józia.
– Nie wiem, bo to wielkie miasta, gdzie istoty ludzkie nie znają się ze sobą, dzielą ich kilometry samotności, i może nie ma w nich kto owego ognia zapalić. Bo jak tylko sięgnę pamięcią wstecz, a także przypomnę sobie rozmaite lektury, to takie noce bywały i u dawnych Greków, i u dawnych Rzymian, i u Słowian była noc Kupały, u ludów prymitywnych, i dojrzałych, u barbarzyńców, i w społeczeństwach cywilizowanych. Kłamią ci, co powiadają, że taka noc uwłacza godności ludzkiej, albowiem, jak twierdzi mitologia, Eros był kochankiem Psyche czyli Duszy. I Psyche bywała smutna, gdy nie odwiedzał jej Eros. Nie wolno jej było jednak zobaczyć twarzy Erosa. Dusza ludzka cierpi męki niewysłowione, gdy nie zostają nakarmione zmysły. Raz w roku człowiek musi powracać do swej zwierzęcej postaci, bo inaczej staje się zbrodniarzem, który jak wilkołak czyha na krew ludzką, morduje, gnany męką niespełnionego pożądania. Zabija małe niewinne dziewczynki albo dojrzałe kobiety, albo sam sobie śmierć zadaje. Noc mieszania krwi jest zarazem nocą oczyszczania, uwolnienia, uszlachetnienia natury ludzkiej.
– I kiedy nastąpi u was taka noc? – szepnęła.
– Nie wiem. Tego nikt nie wie, moje dziecko. Każdego roku bywa o innej porze, ale nikt nie wie kiedy i jakie okoliczności muszą się złożyć na to, aby zapłonęło ognisko na Czaplej Wyspie. Kiedyś być może zgłębię tę tajemnicę, przekaże mi ją przed śmiercią stary Szulc albo ktoś inny, abym to ja zapalał ów ogień w wieczór do tego wybrany. Ale teraz, podobnie jak wszyscy tutaj, każdego wieczoru z tęsknotą rzucam choć jedno spojrzenie w stronę jeziora i Czaplej Wyspy, czy nie ujrzę tam blasku ogniska, który zapowie tę dziwną i piękną noc. Nie, nie myśl sobie, że ktoś może owo ognisko rozpalić dla zabawy, dla żartu. Na Czaplej Wyspie wiele razy w roku pali się ogień, robią to latem żeglarze, a zimą rybacy przy ognisku na wyspie grzeją ręce. Ale to mały, nędzny ogienek, czerwonawożółtawy. Tamten płonie wysoko jak pochodnia – przejmującym, niebieskawym płomieniem. A kiedy wiatr nadlatuje od wyspy, przynosi zapach palących się ziół, nie wiem nawet jakich, ale to one chyba sprawiają, że płomień ma ów niebieskawy odcień. Nikt nie wie, kto to ognisko rozpala, kto rzuca do niego zioła, kto je podsyca. Ale powiem ci, że gdy ten ogień zobaczy panna albo mężatka, stara niewiasta lub stary mężczyzna,