Raz w roku w Skiroławkach. Tom 1. Zbigniew Nienacki
lecz gdy po jakimś czasie go wyjęła, stwierdziła, że wskazuje trzydzieści sześć stopni i sześć kresek. Zaparzyła więc sobie herbaty, poczekała aż przestygnie i włożyła do niej koniec termometru. Wskazał prawie czterdzieści stopni. Wobec tego nieco go strząsnęła, aż słupek rtęci spadł do trzydziestu ośmiu stopni i wtedy pokazała go Porwaszowi, który – choć za oknem trwała zamieć – wykańczał obraz z trzcinami nad jeziorem.
– To chyba przeziębienie – mruknął malarz. – Trzeba będzie zatelefonować po doktora.
Pokręcił korbą staroświeckiego telefonu, jakie jeszcze tu i ówdzie bywają, szczególnie w wioskach tak odległych jak Skiroławki. Niestety, doktora w domu nie było. Makuchowa obiecała jednak, że gdy wróci z ośrodka zdrowia w Trumiejkach, powiadomi go o telefonie malarza.
A panna Józia zagrzała wody w kolumience w łazience i wykąpała się. Intymne miejsce oraz pod pachami spryskała dezodorantem o nazwie „świeży zielony” i w krótkiej haleczce położyła się pod kołdrą na tapczanie.
Tymczasem za wielkimi oknami pracowni malarza walił gęsty śnieg. Zasłona wirujących płatków opadła na martwą połać zamarzniętego jeziora, na skrawek dachu domu doktora, na przybrzeżne trzciny. Panna Józia, która niecierpliwie i z tęsknotą wpatrywała się w okno, po jakimś czasie odniosła wrażenie, że wirują nie płatki śniegu, ale jej tapczan i ona sama, zwabiona w te straszne strony przez wychudzonego kudłacza. „Z głodu kręci mi się w głowie” – doszła do wniosku, mając świadomość, że w kuchni leży kilka kawałków sera i stoi słoik wstrętnych pulpetów w sosie pomidorowym. Niczego innego nie było w sklepie w Skiroławkach. Malarz Porwasz nie wydawał się jej już niezwykłym artystą z piękną szopą nieco kręconych włosów i przenikliwym wejrzeniem czarnych pałających oczu. Przestawały też ją zachwycać jego wąskie biodra wciśnięte w aksamitne spodnie, pierścienie ciemnych loków, wychylających się z rozpiętej na piersi czarnej koszuli, którą malarz zmieniał dość rzadko. Zdawało jej się, że po prawie dwutygodniowej znajomości potrafi go prześwietlić swoim wzrokiem, widzi w nim żołądek podobny do kapciucha ze źle wygarbowanej skóry baraniej. W takim kapciuchu trzymała kiedyś pieniądze i różne drobiazgi. Żołądek Porwasza można by wypełnić nawet kamieniami i malarz czułby się syty. Ale jej żołądek był inny, delikatny, wrażliwy i różowawy, jak owe usteczka, które teraz zamknęła przed nim swoimi ściśniętymi mocno udami. „Nie dam mu” – myślała o Porwaszu ze złością. – „Nie dam mu więcej”. Porwasz zaś, nieświadom jej decyzji, pomrukiwał coś niezrozumiale, poprawiając obraz na sztalugach, bełkotał do siebie jakieś złorzeczenia, ponieważ z powodu zamieci śnieżnej, a także późnej pory, robiło się ciemno. Coraz wolniejsze i rzadsze były ruchy pędzla w dłoni Porwasza, a myśli jego szybowały poprzez zamieć śnieżną w dalekie przestrzenie, ku baronowi nazwiskiem Abendteuer, który być może właśnie w tej chwili w swym paryskim sklepiku pokazywał jakiemuś turyście w futrze z piżmaków obraz Porwasza – „trzciny nad jeziorem”. „Ten obraz będzie jeszcze bardziej trzcinowaty, a biel na nim jeszcze bardziej śniegowa” – pomrukiwał malarz w sobie tylko zrozumiałym Porwaszowym języku, pełnym nieartykułowanych dźwięków, stęknięć, pojękiwań i świstów, które zawsze z siebie wydobywał, ilekroć tworzył kolejne dzieło. Jeszcze przed dwoma tygodniami panna Józia słuchała owych szeptów, świstów, stęknięć i westchnień jak ciekawej i podniecającej muzyki, ale teraz odnosiła wrażenie, że malarz jest małym chłopcem, który tworzy swe dzieło siedząc na nocniku.
– Mógłbyś tak, Boguś, obrać trochę ziemniaków – odezwała się jękliwie.
– Maluję – upomniał ją surowo i zapalił światło w pracowni. Nawet nie wysilał się, aby zrozumieć uczucia i pragnienia panny Józi. Bo czy baron Abendteuer wziąłby to pod uwagę, oglądając jego nowy obraz – „trzciny nad jeziorem”? Liczyły się tylko plamy, linie, faktura, rozmieszczenie barw – ochry, żółci i czerni, a także bieli, tej trudnej do osiągnięcia bieli śniegu.
W elektrycznym świetle obraz na sztalugach wydał się Porwaszowi jakiś obcy i wrogi. Odstąpił od niego trzy kroki, zgarbił się, wcisnął głowę w ramiona, jakby miał zamiar go zaatakować na podobieństwo rozjuszonego byka. I właśnie wtedy rozległo się pukanie do drzwi domu Porwasza. Przybył doktor Jan Krystian Niegłowicz, od stóp do głowy zasypany płatkami śniegu, z twarzą poróżowiałą od mrozu. Jego okulary były zalepione śniegiem, więc przez moment w korytarzu domu malarza poruszał się jak ślepiec.
– Gdzie jest chora i jak się czuje – zabrzmiał potem w pracowni jego donośny męski głos.
– Józia coś niedomaga – oświadczył Porwasz, pomagając doktorowi zdjąć kurtkę.
– Rano miałam trzydzieści osiem stopni – tryumfująco powiedziała panna Józia, wskazując na termometr, który leżał na stoliku obok tapczana. – I boli mnie tutaj – dotknęła ręką brzucha – i tutaj – zrobiła dłonią gest koło piersi.
– Rozumiem – powiedział doktor i jeszcze raz przetarł chusteczką okulary. Następnie przeniósł w pobliże tapczana lekarską walizeczkę. – Zbadamy panią dokładnie i starannie. A pan niech na chwilę opuści ten pokój – rozkazał Porwaszowi.
– A cóż to, nie widziałem jej bez majtek? – oburzył się Porwasz.
Doktor przysunął krzesło do tapczana, wyjął z walizki słuchawki. Nie odwracając się w stronę Porwasza, wyjaśnił:
– Podczas badania lekarskiego nie jest wskazana obecność osób trzecich. Zdarza się bowiem, że osobie chorej lekarz zadaje pytania, na które chora, z uwagi na osoby trzecie, niekiedy najbliższe, może krępować się odpowiadać albo odpowiada kłamliwie, co powoduje wydanie fałszywej diagnozy. Owszem, wskazana jest obecność matki albo pielęgniarki, o ile badana jest osobą nieletnią, szczególnie w okresie pokwitania. Ale w tym przypadku mamy do czynienia z osobą pełnoletnią, wszak się nie mylę, panno Józiu?
– Oczywiście, panie doktorze, jestem jak najbardziej pełnoletnia – niemal zaśpiewała.
Porwasz bez słowa wyszedł z pracowni, ale zatrzymał się tuż za drzwiami, przyklęknął i zaczął zerkać przez dziurkę od klucza.
Doktor usadowił się wygodnie na krzesełku przy tapczanie i najpierw bardzo długo patrzył Józi w oczy. Potem dotknął dłonią czoła i szyi, i znowu patrzył na Józię w zupełnym milczeniu, aż ta zaczęła się niecierpliwić.
– Zechce mnie pan zapewne osłuchać – usiadła na tapczanie, zsuwając ramiączka halki. Lecz doktor stwierdził:
– Nie trzeba – i ramiączka z powrotem nasunął na dawne miejsce.
– Bolało mnie tutaj – Józia położyła się na tapczanie i, odrzuciwszy kołdrę, zadarła krótką haleczkę, ukazując gładki, nieco wypukły brzuszek z okrągłym wgłębieniem po pępowinie.
– Nie trzeba – znowu stwierdził doktor i zakrył łono panny Józi.
Zapytał ją o coś cichym głosem, a było to chyba pytanie dość intymnej natury, bo panna Józia jak gdyby zawstydziła się i odrzekła coś z wahaniem, równie cicho. Wymienili między sobą kilka szeptem wypowiedzianych zdań. Wtedy doktor wstał i przesunął krzesło do ogromnego stołu, który znajdował się na środku pracowni.
– Proszę – krzyknął do malarza.
A gdy ten wszedł do pracowni, doktor powiedział, zapalając papierosa:
– Uważam, że panna Józia jest zupełnie zdrowa. A bóle, na które się skarżyła, pochodzą z nieodpowiedniego lub niedostatecznego odżywienia.
– Ja cierpię na sprawy kobiece – jęknęła panna Józia.
Doktor z uznaniem pokiwał głową i rzekł z żartobliwą powagą:
– Zgadzam się. Pani cierpi na sprawy