Raz w roku w Skiroławkach. Tom 1. Zbigniew Nienacki
sztuczne winny być za darmo. Nikogo też nie chciał wynagrodzić za pomoc przy żniwach, natomiast z góry kazał sobie płacić, jeśli komuś zorał pole swoim traktorem. Zaniepokoili się co światlejsi ludzie na wsi, jak choćby doktor Niegłowicz, pisarz Lubiński, a także ci, którym Kondek zalegał z zapłatą. I radzili o Kondku długo, ale bezskutecznie.
Uciekł się proboszcz Mizerera do jedynej broni jaką posiadał, to jest do modlitwy. Odtąd, co niedziela, zaraz po mszy świętej, klękał na stopniach ołtarza i głośno modlił się o łaskę bożą dla człowieka nazwiskiem Kondek. A wraz z nim, po kilku niedzielach, modlić się też zaczęli ci, którym Kondek zalegał z zapłatą za pomoc przy żniwach.
Zaniepokoił się Kondek, gdy mu żona i córki doniosły o modlitwach w kościele, jakby już był martwy. Któregoś wieczora zaprzągł konie do wozu i przyjechał do domu doktora Niegłowicza.
– Modlą się za mnie, jak za umarłego – powiedział ze złością. – Ale ja zdrów jestem, prawda? Niech mnie doktor zbada.
– Zbadam was, Kondek – zgodził się doktor Niegłowicz. – Ale pamiętajcie, że w ośrodku zdrowia w Trumiejkach leczę za darmo, a u siebie w domu za pieniądze.
– Chcę za pieniądze, byle dokładnie – oświadczył Kondek.
Zbadał więc doktor Kondka bardzo dokładnie, a potem rzekł mu:
– Jesteście zupełnie zdrowi. A teraz proszę o sześćset złotych.
Kondek gębę rozdziawił, ukazując swoje cztery ostatnie zęby, które jak spróchniałe kołki sterczały mu w górnej szczęce. Podrapał się brudnymi pazurami po nie ogolonych policzkach.
– Aaaaa… – wyjąkał – a dlaczego aż tyle? Słyszałem, że doktor brał trzysta złotych.
– To prawda – przytaknął Niegłowicz. – Kiedyś brałem za poradę tylko trzysta złotych. Ale to się zmieniło odkąd proboszcz Mizerera wyjaśnił mi, że liczba „sześć” jest znacznie doskonalsza od liczby „trzy”.
– Sześć, a nie sześćset – żachnął się Kondek.
– Zero, to jest nic – odparł spokojnie doktor. – A dwa zera pisze się po miastach na drzwiach tych miejsc, gdzie ludzie chodzą za swoją potrzebą. O tych dwóch zerach w porządnym towarzystwie nawet mówić nie wypada.
– To wszystko przez Mizererę – Kondek uderzył się dłonią w gołe piersi. – To przez niego mam kłopoty. Ale zdrów jestem. Może sobie proboszcz ile chce modlić się za moją duszę.
Doktor Niegłowicz popatrzył na Kondka swym łagodnym wzrokiem, ale Kondkowi wydawało się, że poprzez szkła okularów jego spojrzenie wbija się w niego jak ostrze wideł. A potem powiedział:
– Bywa tak, że człowiek sparaliżowany, któremu nie mogło poradzić i stu największych lekarzy, pod wpływem głębokiego wzruszenia, lęku lub gorącej modlitwy zaczyna chodzić. Bywa też i tak, że człowiek, o którym nawet dobry lekarz powiedział, że jest zupełnie zdrowy, już za progiem domu wali się w śnieg jak spróchniałe drzewo. Nie wiem, Kondek, czy Bóg jest, czy go nie ma. Wiadomo mi natomiast, że należy mi się od was sześćset złotych za poradę, jak również wiadomo mi, że proboszcz Mizerera potrzebuje pieniędzy na odbudowę naszego zabytkowego kościoła. Potrzebuje on także pieniędzy, aby żyć zgodnie ze swym kapłańskim stanem. A stan to wysoki, podobnie jak wysoki jest stan lekarski.
Kondek chciał splunąć doktorowi pod nogi, ale się wstrzymał, bo był rozebrany do pasa. Ubrał się śpiesznie, drżącymi palcami wygrzebał z kieszeni zwitek pieniędzy. Były to stare pomięte banknoty, które już rzadko bywały w obiegu i pachniały sianem, bo zapewne w którymś z sienników je trzymał. Odliczył dwanaście owych banknotów, niemal rzucił je na biurko doktora i wyszedł trzasnąwszy drzwiami. Za bramą zaciął konie i ruszył do domu.
A nazajutrz pojechał autobusem do Bart, aby wnieść sprawę do Sądu Rejonowego. I nawet znalazł się adwokat, który za grube pieniądze powództwo przeciw proboszczowi napisał, ale Sąd Rejonowy powództwo oddalił, tak uzasadniając swoją decyzję: „Nie jest sprzeczne z prawem, aby ktoś w kościele modlił się za duszę innego człowieka albo by czyniło to kilka osób”.
Kondek stracił pieniądze na adwokata i wrócił do domu z niczym. Ale najgorsze było jeszcze przed nim. Albowiem dach w kościele wprawdzie został już pokryty blachą, ale proboszczowi zabrakło pieniędzy na rynny. Tedy którejś zimowej niedzieli, zaraz po sumie wyruszył samotnie Mizerera w pieszą wędrówkę do zagrody Kondka w Skiroławkach, aby z nim porozmawiać o jego życiu, uczynkach i słowach. Nie rozeszli się jeszcze ludzie sprzed kościoła, gdy proboszcz w sutannie okrytej krótkim kożuszkiem, w birecie na głowie, w grubych i ciężkich butach, udał się w tę zadziwiającą wędrówkę. Znając dobrze skąpstwo Kondkowe i jego zapalczywość, zdało się ludziom, że Mizerera idzie jak gdyby do bram piekielnych na spotkanie z Lucyferem. Szedł i szedł Mizerera po zaśnieżonej drodze z Trumiejek do Skiroławek, przekraczał wysokie zaspy, potykał się w zamarzniętych koleinach. A im dalej odchodził od kościoła i powinien stawać się mniejszy, wydawał się ludziom coraz większy, niemal na olbrzyma wyrastał, choć nie pochodził z tych stron, które olbrzymów rodziły. Człowiek bowiem w rozmaity sposób rosnąć może; ten co rośnie na zewnątrz ograniczony wzrost zyskuje; ten zaś co rośnie do wewnątrz niekiedy głową nawet nieba potrafi sięgnąć, albowiem nie ma granic dla jego wielkości. Tak więc samotny Mizerera w drodze do Kondka olbrzymem w jednej chwili się stał i zaraz ruszyła za nim gromadka ciekawych. Mimo oddalenia widzieli ludzie, że proboszcz modlił się żarliwie i od czasu do czasu żegnał się znakiem krzyża, przez co strach od siebie oddalił i moce szatańskie.
Zobaczył Kondek z okna swego domu nadchodzącego proboszcza Mizererę i pojął, że ku niemu on zmierza na rozmowę o jego życiu, uczynkach i słowach. Czym prędzej ukrył się w stodole i zakopał pod stertę słomy, ale go stamtąd wyciągnęły trzy córki, które także dość już miały jego skąpstwa. Jak opowiadano, karmił je ziemniakami w łupinach, przez co miały duże brzuchy i chętnych do żeniaczki nie mogły znaleźć. „Staw czoła proboszczowi, skoro tak odważnie do tej pory gadałeś” – powiedziała do Kondka jego żona. Wtedy na podobieństwo rozkręconego bąka zaczął się Kondek miotać po swoim podwórzu, aż wreszcie wyrwał z pieńka siekierę i stanął z nią przy furtce, strasznym głosem do Mizerery wołając: „Głowę utnę, jeśli ktoś moją furtkę otworzy i na moje podwórze wejdzie, bo z nikim nie chcę gadać o swoim życiu, uczynkach i słowach!”
Zobaczył Mizerera nabiegłe krwią oczy Kondka, ujrzał błysk ostrza jego siekiery, ale gróźb się nie uląkł, jeno znakiem krzyża przeżegnał Kondka i jego siekierę, jego dom i jego podwórze, jego żonę i trzy córki, które stały w drzwiach domu. Wtedy z rąk Kondka wyleciała siekiera, padł on na kolana w śnieg na podwórzu, proboszcz zaś przekroczył furtkę, pochylił się ku Kondkowi, objął go swymi potężnymi ramionami i razem z nim zapłakał. Kondek dał ręką znak swej żonie, a ta z domu wyniosła zwitek banknotów – sześć razy po sześćset złotych – lecz Mizerera pieniędzy przyjąć nie chciał.
– Nie po pieniądze ja tu przyszedłem – obwieścił donośnie. – Ale jako pasterz po owcę zbłąkaną, aby ją przywieść do stada.
A potem ukląkł obok Kondka, a wraz z nim uklękły trzy córki Kondkowe, a także żona Kondka i modlili się długo i głośno. Zaraz po modlitwie zaprzągł Kondek dwa konie do wozu i odwiózł proboszcza do Trumiejek, ale czy dał coś na kościół, nie wiadomo. Pewne tylko było, że na wiosnę nowe rynny były na kościele i deszcz w nich radośnie bełkotał. Kondek zaś odtąd bywał na mszy w Trumiejkach w każdą niedzielę i wkrótce nawet baldachim nosił podczas święta Bożego Ciała, jak przystało na bogatego gospodarza. Wypłacił też Kondek ludziom ich należność za pracę przy żniwach i choć tak naprawdę nigdy nie przestał być skąpym, to jednak od czasu do czasu staczał z sobą jakieś potężne walki,