Raz w roku w Skiroławkach. Tom 1. Zbigniew Nienacki
ewangelii wdrapał się proboszcz Mizerera na stromą i wysoką ambonę, która kiedyś miała piękne złocenia, ale teraz niemal całkiem oblazła z farby. Położył przed sobą grube księgi: Pismo Święte oraz dzieło św. Augustyna „O państwie bożym”.
I takimi do zebranych ozwał się słowy:
– O parafii Trumiejki słyszałem, że jest najbiedniejsza z całej diecezji, a ludzie tutejsi mają serca zatwardziałe i wielu odwraca się od Boga. A czy wiecie, że wiara jest darem łaski bożej, którą Pan Jezus między ludzi rozdzielił? Gdzie jest więc ta łaska boża, którą Pan Bóg w mądrości swej dla parafii Trumiejki przeznaczył? Otóż ja przybyłem tu po to, aby ową łaskę dla was odnaleźć. Zobaczyć, gdzie się ukryła. I odnajdę ją, choćbym pod ziemię musiał schodzić, do stodół i obór zaglądać, z szatanem się zmagać. I powiadam wam, że maluczko a przywrócę wam tę łaskę.
Cisza była w kościele, tylko od czasu do czasu jakiś starzec pokasływał. A proboszcz Mizerera uderzył pięścią w drewniany pulpit na ambonie i zagrzmiał:
– Poprzednik mój, ksiądz Duriasz, Panie świeć jego duszy, z głodu umarł, boście go zamorzyli, żałując datków na kościół. W męce strasznej konał, a żaden z was nie pomyślał, aby mu tłustego boczku przynieść, słoninki, jajeczek złotych, dziczyzny. Po innych parafiach proboszczowie jak te basiory wilcze się noszą i w grubych futrach chodzą, a wy swojego proboszcza głodem zamorzyliście! Ale powiadam wam, że to się skończyło.
Szmer się zrobił w kościele i strach ujął ludzi za serca. Poszybowały spojrzenia ku doktorowi, który oświadczył kiedyś ludziom, że ksiądz Duriasz na raka żołądka umarł i żadnych pokarmów przyjmować nie mógł, a co zjadł, to zaraz zwracał. Ale doktor Niegłowicz miał twarz nieodgadnioną, ani brew mu nie drgnęła, ani uśmieszek nie pojawił się w kącikach ust, tylko patrzył gdzieś w górę, w stronę dziurawego dachu, skąd ciurkiem kapało i na środku kościoła tworzyła się wielka kałuża.
Tymczasem proboszcz Mizerera kazał dalej:
– Zakasałem sutannę i jak pielgrzym obszedłem swoją parafię, po polach chodziłem, po miedzach i lasach. I co widziałem? A właśnie, że nic nie widziałem. Ani zajączka, co radośnie kica, ani kuropatewki, co drobiąc nóżkami w życie młodym się kryje, ani dzików włochatych, ani koziołków i sarenek nadobnych. Co się stało z tymi zwierzątkami? Co uczyniliście z dziełem i tworem bożym? Czyż nie jest powiedziane w Piśmie Świętym: „Uczynił tedy Bóg zwierz ziemski według rodzaju swego; i widział Bóg, że to było dobre”? Ale nie jest wcale dobrze, bo nie zobaczyłem owych nadobnych dzieł boskich ani na polach, ani po lasach. Bo kłusujecie! Bo sidła zastawiacie i wnyki rozmaite. Ale powiadam wam, że żaden kłusownik i zastawiacz sideł rozgrzeszenia u mnie nie dostanie, zanim krzyżem nie poleży w tej kałuży, co to ją widzicie na środku kościoła.
Zatem proboszcz Mizerera dłoń prawą w pięść zwinął i pogroził zebranym w kościele:
– Kłusownicy, lenie, nieroby, cudzołożnicy, poganie! Gdzież jest diabeł i gdzie jest Pan Bóg? Otóż, diabeł mieszka w duszkach niedowiarków i pogan, w tych, co zło czynią. I tak samo Pan Bóg mieszka w sercach i duszach tych, co kościół miłują, dobre uczynki sprawiają. I w Domu Bożym Bóg także zamieszkuje, czyli w tym oto pomieszczeniu. A kiedy już głowy ku górze podnieśliście, to co dano wam ujrzeć? Dziurę w dachu, przez którą woda kapie do kościoła, czyli do mieszkania Boga. Czy tak wyglądają wasze mieszkania? Czy tak ma wyglądać Dom Boży? Zaiste, powiadam wam, że przyjdą na was ostatnie terminy. Dom Boży urządźcie tak ładnie, aby był prawdziwym mieszkaniem Bożym. Kościół nasz jest zabytkowy, z XIV wieku, i jako zabytek kultury wszystkim ludziom służy ku nauce. Dlatego wspólnym wysiłkiem musi być odnowiony. Konserwator wojewódzki obiecał dać sto tysięcy na dach kościoła, jeśli i wy dacie sto tysięcy. Tak więc będzie trzeba, aby było dwakroć sto tysięcy złotych. Potem trzeci raz potrzeba będzie sto tysięcy złotych na remont plebanii, a potem czwarte sto tysięcy na pojazd dla mnie, czyli duszpasterza waszego, abym nie latał po parafii z wywieszonym językiem, ale za kierownicą siedział, dobrze odziany i rozparty wygodnie. Piąte sto tysięcy zbierzecie na wikarego, aby był godny swojego proboszcza. I szóste sto tysięcy także trzeba będzie zebrać na dzwon kościelny. Bo jak powiada o liczbie „sześć” święty Augustyn: „liczba «sześć» jest doskonała albowiem pozostaje ona dokładnie sumą swoich części”. I tak powiada dalej święty Augustyn: „Ze względu na doskonałość liczby «sześć» całość stworzenia dokonana została przez sześciokrotne powtórzenie tego samego dnia. Liczba «sześć» oznacza doskonałość dzieł bożych. Wszak jest to liczba, która pierwsza stanowi sumę swych części, to jest sumę szóstej części, trzeciej części i połowy, czyli sumę jedynki, dwójki, trójki, które po dodaniu tworzą właśnie sześć”. Zresztą nie będę wam o tym rozprawiał, bo rozumnym to niepotrzebne, a głupcy i tak nie zrozumieją. Należy jednak wiedzieć, że „sześć” jest liczbą doskonałą, dlatego sześć razy po sto tysięcy będziecie musieli zebrać. A gdy każdy z was w tej sprawie do sakiewki czy portfela sięgnie, przekona się jakie go dziwne uczucie ogarnie, jakby ssanie we wnętrzu i żałość głęboka. W ten sposób właśnie objawi się w was łaska wiary.
Zawiesił proboszcz Mizerera swój głos, bo tchu mu już w piersiach zabrakło. W kościele trwała zupełna cisza, nawet wszelkie pokasływanie się skończyło. Myśl o tej potężnej sumie „sześćset tysięcy złotych” niejednego sparła jak kolka, bo niejeden wahał się dawniej czy położyć złotówkę na tacę, z którą proboszcz Duriasz wiernych obchodził. A teraz czuli, że nie skończy się na złotówce, na dwóch, a nawet sześciu, które są liczbą doskonałą, a zapewne na sześciuset złotych. Od człowieka, który stał na ambonie biła taka siła i moc, że stało się oczywistym: trzeba będzie ofiarować owe sześćset złotych, albo sześć razy po sześćset, skoro „sześć” jest liczbą doskonałą.
Dokończył proboszcz Mizerera mszę świętą, ludzie powoli opuszczali przybytek Boży, ale nie tak jak dawniej gwarnie i uciesznie, ale w milczeniu, z odrobiną lęku, a także zadumy. Niektórzy, zaniepokojeni o swoje kiesy otoczyli co mądrzejszych mieszkańców parafii, takich jak doktor Jan Krystian Niegłowicz, o którym wiadomo było, że tak samo chętnie do kościoła w Trumiejkach uczęszczał jak i do domu Szulca na modły prowadzone przez pastora Dawida Knothe. W rozmowach z jednymi wyrażał wątpliwości o istnieniu Boga, a z drugimi umacniał się w wierze. Albowiem, jak każdy naprawdę mądry człowiek, niczego na świecie nie był pewien aż do końca i jak sam twierdził: „skoro na pewne dolegliwości ciała medycyna nie zna lekarstwa, tedy muszą być potrzeby duszy, na które jedyną radą jest wiara głęboka lub ateizm”. A kiedy ten i ów zarzucał mu, że jak gdyby na jednej głowie chce dwie czapki nosić, odpowiadał z wyrozumiałym uśmiechem, że nie wydaje mu się prawdopodobne, aby Bóg tylko w jednej świątyni mieszkał.
Pytali więc ludzie doktora, co sądzi o nowym proboszczu. Ten zaś rzekł krótko:
– Powiadam wam, że przybył do Trumiejek Wielki Człowiek.
– Powinien się nazywać Pazerera, a nie Mizerera – stwierdził cierpko pisarz Lubiński.
I nie miał racji. Zaledwie sypnęły się obficiej datki na tacę w kościele, a zaraz żywiczne belki zaczęto gromadzić i sterty miedzianej blachy. Mizerera żył skromnie i jak wszyscy ludzie jeden miał żołądek. Podobnie jak Duriasz kontentował się trzema pokojami w połowie plebanii, ponieważ w drugiej połowie mieszkała od lat uboga rodzina pogorzelców. Jak starodawni templariusze mógł śmiało mówić: „non nobis, Domine, non nobis, sed nomini Tuo de gloriam”. Bo choć wkrótce sprawił sobie samochód, to przecież jeździł nim nie tylko na polowanie, ale też do chorych i umierających, do każdego, kto pociechy duchowej potrzebował. A także – nie da się tego ukryć – widomy był to znak dla okolicy, że parafia Trumiejki nie jest mniej pobożna niż inne parafie.
Atoli trafił się pewien człowiek nazwiskiem Kondek,