Raz w roku w Skiroławkach. Tom 1. Zbigniew Nienacki
Kondek, tedy postanowił napisać skargę do władz świeckich i duchownych. Niestety, Porwasz skarg ani podań nie umiał pisać i musiał udać się do pisarza Lubińskiego, który siłą rzeczy piórem najlepiej władał w całej okolicy.
Lubiński podania i skargi nie chciał jednak napisać. Dlaczego – nie wyjaśnił.
Pomaszerował więc malarz Porwasz aż na półwysep do domu doktora i o wolności sumienia zaczął z nim rozmawiać.
Niegłowicz kiwał grzecznie swoją siwiejącą głową, a wreszcie w te słowa odezwał się do Porwasza:
– Dobrze jest dyskutować o wolności sumienia, przyjacielu, ale czy nie wydaje się panu, że wprzódy należałoby niejednemu przypomnieć, że istnieje w człowieku coś takiego jak sumienie?
Wiedział Porwasz, co doktor miał na myśli. Oto na wioskowym zebraniu uchwalono, aby złożyć się na kupno kilku par majtek i rajstop dla dzieci Porowej, które po mrozie i śniegu boso biegały. Porwasz był tym jedynym człowiekiem, co nawet złotówki ofiarować nie chciał. Rad nierad opuścił Porwasz dom doktora, potem dwadzieścia złotych dał sołtysowi na rajstopy dla dzieci Porowej, a sto złotych ofiarował na kościół parafialny. Skargi nie wniósł ani o niej nie wspominał.
I tak oto nie minęły jeszcze dwa lata i dach kościoła parafialnego w Trumiejkach był nową blachą pokryty, proboszcz Mizerera jeździł fiatem koloru yellow bahama, a wikary emzetką. Potem odremontowano plebanię i dzwonnicę, proboszcz zaczął zbierać na dzwon tak potężny, żeby go było słychać w Skiroławkach, siedlisku bezbożności i pogaństwa. Na polach podfruwały radośnie stada kuropatw, w lasach zaczęło przybywać saren i jeleni, przywędrowały skądś łosie, a stada dzików pchały się na kartofliska bliżej lasów położone. Proboszcz Mizerera wkrótce został łowczym koła myśliwskiego „Ogar” i odtąd potężną władzę dzierżył nie tylko nad tymi, co łaskę wiary w sobie znaleźli. Drżał przed proboszczem lud prosty, a i różni notable liczyć się z nim musieli. Opowiadano, że nawet sam pułkownik Dobiegalski z koła myśliwskiego ochrony rządu, które swój obwód łowiecki miało po sąsiedzku z obwodem koła „Ogar”, w obecności proboszcza Mizerery przestępował z nogi na nogę, gdy przyszło mu płacić rolnikom odszkodowania za zbiory zniszczone przez dziki.
Na niedzielne kazania proboszcza zjeżdżali się ludzie nawet z innych parafii, a w bardziej uroczyste święta przybywał doktor Niegłowicz oraz pisarz Lubiński. Kazania były na najróżniejsze tematy, bogate w przykłady z historii starożytnej, z żywotów świętych i ksiąg św. Augustyna. Dowiadywali się ludzie o pomyślnościach i niepomyślnościach, które najczęściej bywają wspólne ludziom dobrym i złym; o tym, co platończyk Apulejusz sądził o obyczajach i czynnościach demonów; o tym, że każda niewiasta powinna swoje przyrodzenie oraz włosy na nim myć przynajmniej tak często jak nogi; o cudach, które Bóg, posługując się także aniołami, dodać raczył do swych obietnic, aby wzmocnić wiarę ludzi pobożnych; o naturze duszy ludzkiej stworzonej na obraz Boży; o posługiwaniu się kalendarzykiem płodności; o życiu cielesnym, które wywodzi się nie tylko z uchybień ciała, ale i uchybień ducha; o tym, że Pismo Święte nie wypowiada się w kwestii, czy niewiastę należy brać od przodu czy od tyłu; co apostoł Paweł napisał o wystąpieniu Antychrysta; o Lukrecji, która pozbawiła się życia z powodu zadanego jej gwałtu, przez co straszliwie zgrzeszyła; jakie klęski trapiły Rzymian podczas wojen punickich, gdy daremnie oczekiwali pomocy od swoich bogów; o niejakim Warro i jego błędnych poglądach na istotę rzeczy; i tym podobne; a wyliczyć tych tematów nie sposób, taka ich była mnogość i tak przedstawiały się interesująco.
Nie ustawał zresztą proboszcz w swych wysiłkach, aby łaska wiary powróciła do serc bezbożników. Po kilka razy w roku przybywał do doktora Niegłowicza i barował się z nim potężnie.
Straszne a zarazem zadziwiające musiały to być walki.
O dziesiątej wieczorem stara Makuchowa, która była gospodynią jeszcze u chorążego Niegłowicza a mieszkała po sąsiedzku, poszła do drwalni doktora, aby przynieść sobie żywicznych szczapek do kuchni i boczną furtką weszła na podwórze, radośnie witana przez merdające ogonami wilczury. Gdy zbierała szczapki, widziała światła w salonie doktora i na własne uszy słyszała donośny głos proboszcza, któremu wtórował doktor Niegłowicz. A nie była to wcale pieśń religijna, tylko taka sobie, zwykła, świecka. Ale stara Makuchowa nigdy o tym nikomu nie powiedziała, nawet własnemu mężowi, podobnie jak nigdy nikt od niej nie słyszał, kogo zastawała w sypialni doktora, gdy przychodziła rano palić w piecach. Po śmierci starej Niegłowiczowej przy jej to boku wychowywał się młody Niegłowicz, a że sama dzieci nie miała; kochała go jak matka albo jeszcze bardziej, jakąś miłością dziką i dla świata może niezrozumiałą. I dopiero wtedy bywała naprawdę szczęśliwa, gdy doktor zjadł przygotowany przez nią obiad, a na noc miał babę, o której wiedziała, że jest zdrowa i dobrze daje. Doktor odpłacał się jej wielkim zaufaniem, nie było w jego domu tajemnic przed starą Makuchową, miała też ona dostęp do kasetki z jego pieniędzmi. Niekiedy podczas obiadu, gdy jadł, a ona stała obok i założywszy ręce na brzuchu pod fartuchem obserwowała z przyjemnością, jak porusza szczękami, opowiadał jej o swych nocnych przeżyciach, o właściwościach kobiet, które nocami gościł. Głośno się też niekiedy dziwowała: „To mówisz, Janku, że żona naczelnika gminy tak wysoko nogi zadzierała? A nie wyglądała na taką, bo uda ma grube i ciężkie. Ciekawam też, co zrobimy z panią Basieńką. Ona aż się pali, żeby tu na noc wstąpić, cycki jej sterczą jak kły u dzika”. A doktor, mlaskając, mruczał: „Nic nie zrobimy z panią Basieńką. Ona jest z tych, co to się potem od człowieka nie odczepią i co wieczór będzie przylatywać jak ta poprzednia żona pisarza. Na takie sprawy nie możemy sobie pozwolić”. Makuchowa potakiwała: „Tak, tak, nie możemy sobie na coś takiego pozwolić”. I przed wieczorem, gdy zmyła talerze i przygotowała doktorowi kolację, idąc do domu przez boczną furtkę, wyobrażała sobie, jak to żona naczelnika gminy zadziera do góry grube i ciężkie uda; przedstawiała sobie, że sama jest naczelnikową i choć miała już prawie sześćdziesiąt lat, dziwna słodycz ogarniała jej ciało. Była wysoka, chuda, ale w tych chwilach marzyła, że ma uda grube i ciężkie jak naczelnikowa, a cycki jej sterczą jak u pani Basieńki. Lecz jej mąż nie dowiedział się nigdy o tych jej przeżyciach i rozkoszach, bo myśl ludzka jest jak ptak, co może szybować wysoko w przestworzach, jeszcze wyżej niż orzeł bielik, który co roku kaczki i kury porywał z podwórza doktora, lecz doktor nie pozwalał nikomu do niego strzelać, gdyż, jak twierdził, kto orła bielika albo łabędzia zabije, tego śmierć czeka w ciągu trzech kolejnych dni od zabójstwa.
Był doktor wdowcem i żył samotnie. Współczuły więc niewiasty w Skiroławkach samotności doktora, bardziej współczuły niż go potępiały, że baby sobie zmienia. Co najwyżej rozmawiano po cichu tu i ówdzie, że doktor, zanim w kobietę wejdzie, musi ją upokorzyć, ale na czym to polegało, nikt nie wiedział, ponieważ te, co dały się upokorzyć, milczały wstydliwie, a na pytania w tej kwestii doktor odpowiadał lekceważącym machnięciem ręki.
O życiu nocnym doktora nigdy nie wypowiadał się proboszcz Mizerera, ale i o nim krążyły różne wieści, jako że życie nocne księży budzi zawsze największą ciekawość u pospólstwa. Gadano, że żyje z własną siostrą, ale wielu myśl taką odrzucało ze wzgardą, ponieważ Danuśka, siostra proboszcza Mizerery, była brzydka, wyschnięta jak smolna drzazga i raczej wiedźmę przypominała. Złośliwi twierdzili, że Mizerera z poprzedniej parafii odszedł, ponieważ zakochała się w nim pewna nadobna niewiasta, on zaś nie okazał się dość odpornym na jej namowy i wdzięki. Opowiadano, że niekiedy, ubrany w strój cywilny, wyjeżdżał gdzieś na Wybrzeże swoim fiatem koloru yellow bahama i widywano podobny samochód przed pewną willą, w której mieszkała żona oficera marynarki, który w dalekie rejsy wypływał. Złośliwi ludzie bywają wszędzie, także w Skiroławkach oraz w Trumiejkach, ale jeśli brać pod uwagę nie plotki, tylko szczere fakty, to proboszcz Mizerera był człowiekiem nad wyraz odpornym na cielesne pokusy – jako że strasznie nachalne