Osiedle marzeń. Wojciech Chmielarz

Osiedle marzeń - Wojciech Chmielarz


Скачать книгу
jak jeszcze kilka lat temu. Media teraz nie są grzeczne. Nie załatwisz niczego przez telefon. Damy im pretekst, to rzucą się na nas i rozszarpią – kontynuowała. – Wszystko nam zabiorą. Na nic nie będą zważali. Ani na ciebie, ani na mnie, ani na dzieci. Będziemy skończeni.

      Patrzyła na niego wnikliwie, jakby chciała się upewnić, że wszystko zrozumiał. Kiedyś to była jej jedyna wada (teraz miała ich więcej) – uważała się za mądrzejszą od niego. A teraz, pomijając protekcjonalny ton, wymierzyła mu policzek. Wiedziała przecież doskonale, że nie ma już w mediach tak dobrych układów jak kiedyś. Że wielu dziennikarzy z jego notatnika zmieniło pracę, a pozostali rozglądali się za nową robotą, gdzie nie będą im groziły zwolnienia z dnia na dzień. I ważniejsze dla nich będzie zachowanie etatu niż wyświadczenie mu przysługi.

      – Wiem. Nie musisz się niczym martwić.

      – Oczywiście, że muszę. Ktoś… – zawiesiła głos – musi.

      Prawie rzucił w nią trzymaną w dłoni szklanką.

      – Czego ode mnie oczekujesz?

      – Żebyś przestał udawać, że nic się nie stało – odpowiedziała.

      Postanowił nie ciągnąć tej rozmowy. Zdenerwował się, a potrzebował chwili spokoju, żeby zastanowić się nad tym, co powinien zrobić. Irytujące było to, że Magda dobrze o tym wiedziała, a mimo to wciągnęła go w tę bezsensowną wymianę zdań. Zamiast go wesprzeć, pomóc, tylko dodała mu zmartwień. Teraz będzie się zadręczał przez resztę dnia, czy żona nie pęknie, nie palnie czegoś głupiego. Pożałował, że Magda nie jest taka jak Ania. Dziewczynie nie trzeba było niczego tłumaczyć. Wszystko łapała w lot i można było na niej polegać.

      Wyszedł z kuchni.

      – Piotrek?! – zawołała Magda.

      – Jestem zajęty.

      Schował się w gabinecie. Dla pewności zamknął drzwi na klucz. Usiadł za biurkiem. Otworzył dolną szufladę. W środku znalazł butelkę whisky i szklankę. Nalał sobie glenfiddicha i od razu wypił duży łyk. Bez smakowania, rozkoszowania się, pozwolił, żeby alkohol spłynął prosto do gardła i żołądka.

      A może to jest szansa, pomyślał nagle. Od lat miał wrażenie, że wszystko i wszyscy sprzysięgli się przeciwko niemu. Był czołowym graczem, aż nagle znalazł się na marginesie. Zuzanna o mało co nie odebrała mu resztek dawnego życia i, co gorsza, nadziei na powrót. Prześladował go pech. Starożytne ludy, przypomniał sobie, ci wszyscy Rzymianie, Grecy, a nawet Żydzi przed nadejściem Chrystusa, składali krwawe ofiary, by odwrócić zły los. Może właśnie to go spotkało. Może Zuza była właśnie taką ofiarą. Krwią, która musiała zostać przelana, żeby zasłużyć na szczęście. Aby pokazać, że ciągle w nim jest siła, moc i zdecydowanie. Że ciągle ma w sobie to coś. Że ciągle trzeba się go bać. Należało to tylko uświadomić innym.

      Podekscytowany, poderwał się z krzesła. Dopił jednym haustem whisky i popędził do drzwi. Zapomniał, że je zamknął. Szarpał się z nimi przez moment, przeklinając pod nosem, i dopiero po chwili przekręcił klucz. Minął zaskoczoną Magdę, pokoje dzieci i wpadł do sypialni. Chwycił za leżącą na stoliku nocnym komórkę. Z pamięci wybrał numer i przyłożył aparat do ucha. Tak mocno, że aż zapiekło.

      Oddychał szybko i gwałtownie, podekscytowany i zaczerwieniony. Widział swoje odbicie w okiennej szybie. Oczy mu lśniły jak złemu psu.

      – Tak? – odezwał się głos po drugiej stronie słuchawki.

      – Piotrek Celtycki dzwoni.

      – Przecież wiem.

      Za oknem sypialni rozpościerał się osiedlowy dziedziniec. A na nim jak granatowy kwiat rozkwitł policyjny parawan oddzielający wzrok ciekawskich od ciała Zuzi. Ale Celtycki wiedział, że ono tam jest. Kruche, zimne i puste.

      – Ta nasza sprawa…

      – Tak?

      Zuzia. Szkoda dziewczyny. Była ładna i mądra. Trochę zbyt idealistyczna, używała zbyt wielkich słów, ale czy on też taki nie był w jej wieku? To normalne. Z wiekiem człowiek mądrzeje. Ale teraz młodzież jest jakaś dziwna. Od razu skurwiona. Jakby z taśmy ich wypuścili z wadą fabryczną. I dlatego Zuzia mogła zajść daleko. Była inna. Silniejsza. Szkoda jej.

      – Zająłem się nią – powiedział do telefonu. – Nie będzie już żadnych problemów.

      Chciał jeszcze coś dodać, coś o tym, jak bardzo załatwił tę sprawę, ale jego rozmówca się rozłączył.

      Rozdział 4

      Dał Lorenzowi czas, żeby rozejrzał się po pokoju przesłuchań, po nieprzyjemnym wnętrzu o szarych ścianach i ascetycznym umeblowaniu, oświetlonym jedynie bladym światłem lampy na suficie. Efekt psuło tylko, zdaniem Mortki, weneckie lustro, które bardziej pasowało do amerykańskich filmów niż do warszawskiej komendy. Już widział kilku typków, najczęściej młodych, którzy skakali przed nim, pokazywali obsceniczne gesty, robiąc głupie miny, pewni, że ktoś ważny obserwuje ich z drugiej strony.

      Na szczęście Lorenz siedział spokojnie z opuszczoną głową, poruszając dłońmi, jakby je właśnie mył pod niewidzialnym strumieniem wody.

      Mortka umiejscowił się po drugiej stronie stołu. Kiedy tylko to zrobił, Lorenz nagle się wyprostował, a jego twarz zmieniła kolor. Prawdopodobnie dla lepszego efektu powinna być szkarłatna lub chociaż wściekle czerwona, a zamiast tego przybrała przyjemny różowy odcień. Jak u niemowlaka.

      – To jest skandal – wydusił z siebie Lorenz. – Pożałuje pan. Złożę skargę, zaciągnę pana do sądu…

      – Proszę się uspokoić.

      – Nie! Nie uspokoję się! Nic mi nie możecie zrobić! Nic!

      Lorenz uderzył pięścią w stół i zrobiłby to po raz drugi, gdyby Mortka nie chwycił go za przegub.

      – Ależ możemy – oznajmił pogodnie komisarz. – Nie wiem, czy pan zdaje sobie sprawę, ale my naprawdę dużo możemy. Zapewne pan o tym nie wie, bo rzadko korzystamy z tych możliwości. A to dlatego, że, proszę się nie śmiać, wierzymy, a przynajmniej większość z nas wierzy, że policja jest po to, żeby pomagać ludziom. Taką mamy misję. Zmieniać świat na lepsze. I to staramy się właśnie robić. Pomagać. Ale jak trzeba kogoś udupić, to cóż, udupimy.

      Mortka puścił przegub mężczyzny. Odsunął się od Lorenza i przechylił lekko głowę, przyglądając się mężczyźnie, jakby ten był jakimś ciekawym okazem motyla.

      – Na początek proponuję trzymiesięczny areszt. Proszę się nie martwić, sędzia pewnie tego nie klepnie, ale samo rozpatrzenie wniosku zajmie mu tydzień, może dwa, jeśli będzie bardzo obciążony. Albo trzy, jeśli dokumenty zawieruszą się gdzieś po drodze. A tak też się zdarza. Potem zarzuty. Zacznijmy od utrudniania śledztwa, złamanie artykułu 239 Kodeksu karnego skutkuje sankcją od trzech miesięcy do pięciu lat pozbawienia wolności. Do tego dorzucimy naruszenie nietykalności funkcjonariusza…

      – To ona mnie zaatakowała!

      Mortka skrzywił się teatralnie.

      – Ja to widziałem inaczej. Aspirantka broniła się przed pańską napaścią. Sama pewnie się ze mną zgodzi. Pozostaje więc pańskie słowo przeciwko naszym.

      – Tam był jeszcze ochroniarz.

      – A właśnie. Pan Bartosz! Ciekawe, co on widział? Pan oczywiście wie, że właściciele firm ochroniarskich starają się mieć dobre kontakty z policją? Z powodu koncesji chociażby. Albo tego, że oni też robią interwencje. I potem


Скачать книгу