Osiedle marzeń. Wojciech Chmielarz

Osiedle marzeń - Wojciech Chmielarz


Скачать книгу
się w szeroki kark i lśniącą glacę przełożonego. Od tyłu wyglądał zupełnie jak typowy osiedlowy dres z monopolowego w weekendową noc.

      Minęli pokój, który do tej pory Kochan zajmował razem z Mortką, a potem jeszcze parę innych. Wreszcie się zatrzymali.

      – Masz jedynkę – oznajmił Andrzejewski i otworzył szeroko drzwi.

      Kochan ujrzał niewielką klitkę, w której ledwie co mieściły się biurko, bardzo stary komputer i stos poukładanych w wysokie kupki teczek. Niektóre były solidnie zakurzone. Okno wymagało pilnego mycia. Podkomisarz miał niejasne wrażenie, że przed jego przymusowym urlopem pokój służył jako schowek na szczotki albo jakieś inne pomieszczenie gospodarcze.

      – Co mam robić? – zapytał.

      Andrzejewski wskazał na akta.

      – Ale co to jest? – dopytywał Kochan.

      – Stare sprawy. Nierozwiązane. Ktoś je musi przejrzeć. Sprawdzić świeżym okiem. Zrobić audyt dotychczasowych czynności.

      Kochan wszedł do środka. Spojrzał na piętrzące się teczki. Stworzone z nich konstrukcje były na tyle chybotliwe, że groziło im zawalenie. Bez trudu pogrzebałyby podkomisarza.

      – Mam robić za jednoosobowe archiwum X? – zapytał z niedowierzaniem.

      – Tymczasowo.

      – Nie, kurwa, to są jaja. Tak się nie da. Jakie ja mam w ogóle umocowania?

      – Prokuratorzy o wszystkim wiedzą. Zadzwonisz do nich, pogadasz. Jakbyś potrzebował, to podpiszą ci papiery.

      – A laboratorium? Zawsze będę na końcu. I to wszędzie. Na żadne wyniki się nie doczekam.

      – To już nie mój problem – oznajmił Andrzejewski i zerknął na zegarek. Gest w żaden sposób nie wyglądał na spontaniczny. – Mamy naprawdę dobrą skuteczność, a już szczególnie w przypadku zabójstw…

      Dlatego że sprawcą jest najczęściej mąż, żona lub kumpel od wódki i żadne z nich nie próbuje się ukrywać, pomyślał Kochan, ale nie powiedział tego głośno.

      – …ale zebrało nam się parę spraw – kontynuował Andrzejewski – którym nie daliśmy rady. Od dawna uważam, że ktoś od nas powinien je jeszcze raz przejrzeć, sprawdzić wszystkie luźne nitki. Akurat się złożyło, że byłeś pod ręką.

      – To jest dupa, a nie praca.

      – Nie. To dla ciebie szansa – odpowiedział Andrzejewski.

      Podinspektor chwycił za klamkę. Zacisnął na niej palce. Przesuwał ciężar ciała z jednej nogi na drugą. Kochanowi zaczął przez to przypominać Janka, który zachowywał się dokładnie tak samo, kiedy czekał na swoją kolej skorzystania z toalety. Podkomisarz roześmiał się mimowolnie i mógł tylko obserwować, jak twarz Andrzejewskiego pokrywa intensywna czerwień.

      – Takie to, kurwa, śmieszne, Darek?

      – Nie, panie podinspektorze – odpowiedział Kochan, niemal stając na baczność.

      – Ludzie są na ciebie wkurwieni, Kochan. Ale niekoniecznie dlatego, że uderzyłeś za mocno żonę – oznajmił Andrzejewski i zamknął drzwi, głośno trzaskając.

      Podkomisarz usiadł za biurkiem. Krzesło było stare. Niewygodne. Kółka piszczały, kiedy się poruszał. Z blatu odłaziła okleina. Komputera wolał nie uruchamiać w obawie, że wybuchnie. Pomyślał, że dali mu najgorszy z możliwych szajsów, i to w każdej kategorii.

      Podrapał się po policzku.

      – Szansa – mruknął – a to dobre.

      Wyciągnął z torby jedną z kanapek, które przygotował w domu. Rozpakował ją, a brudny od masła papier zmiął w kulkę i rzucił na podłogę. Potem sięgnął po pierwszy tom akt z brzegu. Nie wybierał, nie zastanawiał się, pozwolił, żeby zdecydował za niego los. I tak pewnie nic tam nie znajdzie.

      Zaczął czytać.

      Rozdział 3

      Mortka poczuł coś w rodzaju rozczarowania.

      Celtyckiego zapamiętał jako profesjonalnie uśmiechniętego, pewnego siebie młodego faceta, który z równą swadą potrafił opowiadać o polityce, jak i o męskiej modzie. Nowoczesna twarz polskiego konserwatyzmu po studiach w Oksfordzie (potem się okazało, że nie był to ten słynny Oksford, tylko jakiś inny, a studia zamieniły się w roczny kurs odbywający się w znacznej części w Warszawie), ze znajomością języków i wiedzą, że nie zakłada się brązowych butów po zmroku. Polityk, którego nie trzeba się wstydzić – chyba nawet takie miał hasło wyborcze.

      Drzwi tymczasem otworzył mu roztyty facet z opuchniętymi oczami i w rozciągniętym czarnym dresie. Koszulkę miał za małą, więc doskonale odznaczały się na niej dwa smętnie zwisające męskie cycki. Parę lat poza parlamentem najwyraźniej niszczyło ludzi bardziej niż choroba alkoholowa.

      Komisarz wyciągnął odznakę.

      – Piotr Celtycki?

      – Tak.

      – Komisarz Jakub Mortka, Komenda Stołeczna Policji, Wydział do walki z Terrorem Kryminalnym i Zabójstw. Można?

      Celtyckiemu zadrżała grdyka, kiedy otwierał szerzej drzwi. Mortka wszedł do środka.

      – Proszę za mną – powiedział mężczyzna i wpuścił komisarza.

      Mieszkanie miało ponad sto metrów. Co najmniej trzy pokoje, garderobę, a do tego salon z kuchnią. Wszystko zadbane, wyczyszczone, na podłogach ciemny parkiet z drewna, które udawało heban, i to z niezłym rezultatem. Do tego eleganckie meble, drogi sprzęt RTV i cieniutki srebrny laptop z jabłuszkiem. Celtycki może i wyglądał jak menel, ale pieniędzy najwyraźniej mu nie brakowało.

      Polityk poprowadził komisarza przez salon. Tam, w części kuchennej, przy stole jadły śniadanie kobieta i troje dzieci – dwie starsze dziewczynki i chłopiec. Między każdym było około dwóch lat różnicy. Kobieta na widok Mortki poderwała się z miejsca, a jej dłoń mimowolnie powędrowała w stronę ust. Podobnie jak Celtycki miała mniej więcej czterdzieści lat. Wysoka, smukła blondynka, w przeciwieństwie do męża (Mortka dostrzegł na ich palcach złote obrączki) bardzo o siebie dbała. Wyglądała na jedną z tych kobiet, które każdego ranka spędzają godzinę przed lustrem – nie na robieniu makijażu, ale na wklepywaniu w siebie kolejnych warstw kremów nawilżających. Nosiła białą bluzkę i jasne biodrówki. Dzieci ubrane były w mundurki jednej z prywatnych szkół.

      – Pan jest z policji. Mordka, prawda? – przedstawił go rodzinie Celtycki.

      – Mortka – poprawił go szybko komisarz – przez „t”.

      – A to dziwne. – Celtycki uśmiechnął się przepraszająco. – To z niemieckiego?

      – Nie mam zielonego pojęcia.

      – Może ze szwedzkiego? Za Wazów zamieszkało u nas wielu Szwedów, i to mimo wojen. A pańskie nazwisko brzmi tak jakoś z germańska…

      – Zuzanna Łatkowska – przerwał ten wywód Mortka, zdając sobie sprawę, że Celtycki ma cechę wszystkich polskich polityków: potrafi pierdolić na dowolny temat, a najwięcej na te, na których zupełnie się nie zna.

      Celtycki z żoną wymienili przestraszone spojrzenia.

      – Zuzia? – odezwała się jedna z dziewczynek. Matka skinieniem pokazała jej, że ma siedzieć cicho.

      – Zapraszam pana do gabinetu – powiedział Celtycki, kładąc Mortce dłoń na dolnej części pleców i delikatnie pchając w stronę


Скачать книгу