Ferdydurke. Witold Gombrowicz
wszakże ukryć lekkiego zmieszania. – Ja miałbym się bać? – ale głos drżał mu nieco.
– A więc dobrze, Syfonie! Czas – dziś po lekcjach! Miejsce – tu w klasie! Wyznacz swoich arbitrów, ja swoimi mianuję Myzdrala i Hopka, a na superarbitra (tu diabelstwo w głosie Miętusa wezbrało) na superarbitra proponuję… tego nowego, który dziś przybył do szkoły. Będzie bezstronny. – Co? Mnie? Mnie proponował na superarbitra? Sen? Jawa? Ależ ja nie mogę! Nie mogę przecież! Nie chcę tego widzieć! Nie mogę patrzeć na to! Porwałem się do protestów, ale ogólna obawa ustąpiła miejsca wielkiemu podnieceniu, wszyscy zaczęli wrzeszczeć: „Dobrze! Dalej! Prędzej!” – jednocześnie zaś rozległ się dzwonek, do klasy wkroczył mały człowieczek z bródką i siadł na katedrze.
Było to to samo ciało, które w kancelarii wyraziło w swoim czasie pogląd, że zdrożało, staruszek nadzwyczaj przyjazny, siwy gołąbek z małą purchawką na nosie. Śmiertelna cisza zaległa w klasie, gdy otworzył dziennik – rzucił rozjaśnionym okiem ku górze listy i wszyscy, co na A, zadrżeli – rzucił okiem na dół i wszyscy na Z zamarli ze strachu. Gdyż nikt nic nie umiał, zapomniano odpisać łacińskiego tłumaczenia z powodu dyskusji i oprócz Syfona, który już w domu sobie przygotował lekcję i mógł na każde żądanie, nikt nie mógł. Atoli staruszek, nie domyślając się wcale strachu, jaki wzbudzał, pogodnie błądził spojrzeniem po paciorku nazwisk, wahał się, zastanawiał i droczył się z sobą, aż w końcu wyrzekł ufnie:
– Mydlakowski.
Lecz wprędce okazało się, że Mydlakowski niezdolen jest przetłumaczyć zadanego na dzisiaj Cezara, a co gorzej, nie wie, iż animis oblatis to ablativus absolutus.
– O, panie Mydlakowski – rzekł łagodny starzec ze szczerym wyrzutem – pan nie wie, co znaczy animis oblatis i jaka to forma? Dlaczego pan nie wie?
I postawił mu kica, okropnie zmartwiony, następnie zaś rozpromienił się i w nowym przypływie ufności wyzwał na K Koperskiego sądząc, że wyróżnieniem uszczęśliwia, i zachęcając do szlachetnej emulacji wzrokiem i gestami, pełnymi najgłębszego zaufania. Lecz ani Koperski, ani Kotecki, ani Kapuściński, ani Kołek nawet nie wiedzieli, co znaczy animis oblatis, wychodzili przed tablicę i milczeli niechętnie, milkliwie, a staruszek wyrażał przelotne rozczarowanie swoje zwięzłym sztykiem i znowu, jakby wczoraj przybyły z księżyca, jakby nie z tego świata, w przypływie wzmożonej ufności wyzywał oczekując za każdym razem, że wyróżniony i uszczęśliwiony godnie odpowie na wyzwanie. Nikt nie odpowiadał. I już blisko dziesięć pałek postawił w dzienniku, a przecież ciągle nie zdawał sobie sprawy, że ufność jego odtrącana jest martwym i zimnym przerażeniem, że nikt nie życzy sobie tej ufności – niezmiernie ufny staruszek! Na ufność tę nie było rady! Daremnie próbowano rozmaitych sposobów perswazji, na próżno przedstawiano świadectwa, wymówki, choroby, nauczyciel mówił ze zrozumieniem i współczuciem.
– Co, panie Bobkowski! Pan z powodów od siebie niezależnych nie mógł przygotować lekcji? Niech pan się nie martwi, zapytam pana z dawniejszego tekstu. Co? I główka boli? A to doskonale, właśnie mam tu ciekawą maksymę de malis capitis, jak znalazł dla pana. Co – i odczuwa pan konieczność natychmiastowego udania się do ubikacji? O, panie Bobkowski! I po cóż to? Przecież i to także znajduje się u starożytnych! Zaraz przedstawię panu słynny passus z księgi piątej, gdzie całe wojsko Cezara, zjadłszy nieświeżą marchew, uległo temuż przeznaczeniu. Całe wojsko! Całe wojsko, Bobkowski! I po cóż to samemu robić nieudolnie, jeśli się ma pod ręką taki genialny i klasyczny opis? Te księgi są życiem, panowie, są życiem!
Zapomniano o Syfonie i Miętusie, zaprzestano sporów – starano się nie istnieć, starano się nie egzystować, uczniowie kurczyli się, szarzeli i nikli, wciągali w siebie brzuch, ręce i nogi, lecz nikt się nie nudził, o nudzie nawet mowy być nie mogło, gdyż wszyscy bali się ponuro, i każdy z bólem strachu oczekiwał, kiedy jego przyłapie wyzwanie dziecięcej wiary, spasionej na tekstach. A twarze – jak to twarze – pod naporem trwogi przetwarzały się w cień, w iluzję twarzy, i nie wiadomo, co było wreszcie bardziej szalone, nieistotne, chimeryczne – twarze czy niepojęte accusativy cum infinitivo, czy też piekielna ufność chorego z urojenia starca, i rzeczywistość się pomału zmieniała w świat ideału, daj mi teraz marzyć, daj!
Atoli nauczyciel, udzieliwszy sztyka Bobkowskiemu i wyczerpawszy ostatecznie animis oblatis, uroił sobie nowy problem – jak będzie passivum futurum conditionalis w trzeciej osobie liczby mnogiej od czasownika zwrotnego colleo, colleavi, colleatum, colleare, i ta myśl zachwyciła go.
– Niesłychanie ciekawa rzecz! – zawołał zacierając ręce. – Rzecz ciekawa i pouczająca! No, panowie! Problemat pełen finezji! Oto wdzięczne pole do wykazania sprawności intelektualnej! Bo jeśli od olleare jest ollandus sim, to… no, no, no… panowie… – panowie znikali w przestrachu. – O, właśnie! No, no? Collan… collan…
Nikt się nie odezwał. Staruszek, jeszcze nie tracąc nadziei, powtarzał swoje: „no, no” i „collan, collan”, promieniał, kokietował zagadką, zachęcał, pobudzał i – jak umiał – wyzywał do wiedzy, do odpowiedzi, do szczęścia i zaspokojenia. Naraz ujrzał, że nikt nie chce, że tańczy do muru. Przygasł i rzekł głucho:
– Collandus sim! Collandus sim! – powtórzył zgnębiony i upokorzony powszechnym milczeniem i dodał: – Jakże to, panowie? Czyżbyście naprawdę nie doceniali! Czyż nie widzicie, że collandus sim kształci inteligencję, rozwija intelekt, wyrabia charakter, doskonali wszechstronnie i brata z myślą starożytną? Bo zważcie, że jeśli od olleare jest ollandus, to przecież od colleare musi być collandus, bo passivum futurum trzeciej koniugacji kończy się na dus, dus, us, z wyjątkiem jedynie wyjątków. Us, us, us – panowie! Nie może być nic logiczniejszego niż język, w którym wszystko, co nielogiczne, jest wyjątkiem! Us, us, us, panowie – zakończył w zwątpieniu – cóż to za czynnik rozwoju!
Wówczas zerwał się Gałkiewicz i zajęczał.
– Tra, la, la, mama, ciocia! Jak to rozwija, kiedy nie rozwija? Jak to doskonali, gdy nie doskonali? Jak to wyrabia, kiedy nie wyrabia? O Boże, Boże – Boże, Boże!
NAUCZYCIEL
Co, panie Gałkiewicz? Us nie doskonali? Powiada pan, że końcówka ta nie doskonali? że ta końcówka passivi futuri trzeciej koniugacji nie wzbogaca? Jakże to, Gałkiewicz?
GAŁKIEWICZ
Ten ogonek nie wzbogaca mnie! Ten ogonek mnie nie doskonali! Wcale! Tra, la, la. O Boże! Mama!
NAUCZYCIEL
Jak to nie wzbogaca? Panie Gałkiewicz, jeżeli ja mówię, że wzbogaca, to wzbogaca! Przecież ja mówię, że wzbogaca. Niech Gałkiewicz zaufa mi! Zwykły umysł nie pojmie tych wielkich korzyści! Żeby pojąć, trzeba samemu po długoletnich studiach stać się zgoła niezwykłym umysłem! Chryste Panie, wszak w ciągu ubiegłego roku przerobiliśmy siedemdziesiąt trzy wiersze z Cezara, w których to wierszach Cezar opisuje, jak ustawił swoje kohorty na wzgórku. Czyż te siedemdziesiąt trzy wiersze tudzież słówka nie objawiły Gałkiewiczowi mistycznie wszystkich bogactw antycznego świata? Czyż nie nauczyły stylu, jasności myślenia, precyzji wysłowienia i sztuki wojennej?
GAŁKIEWICZ
Niczego! Niczego! Żadnej sztuki. Ja tylko sztyka się boję. Ja tylko sztyka się boję! O, nie mogę, nie mogę!
Zagrażać jęła powszechna niemożność. Nauczyciel spostrzegł, że i jemu grozi, i co gorzej, że jeżeli zdwojoną ufnością nie przezwycięży własnej nagłej nieufności, niemożności, zginie. – Pylaszczkiewicz! – zakrzyknął w rozpaczy opuszczony przez wszystkich samotnik. – Niech Pylaszczkiewicz bezzwłocznie zrekapituluje dorobek nasz za ostatnie trzy miesiące ukazując całą głębię myśli i rozkosze stylu, a ufam, ufam, Jezus, Maria, ufam!
Syfon, który – jak się rzekło – mógł zawsze na każde żądanie, wstał i płynnie, z dużą łatwością rozpoczął:
– Następnego