Ferdydurke. Witold Gombrowicz
szeptania do siebie, inni obrywali guziki, niszczyli ubranie i wszędzie zakwitały dżungle i pustynie niesamowitych odruchów, dziwacznych czynności. Jeden jedyny perwersyjny Syfon prosperował tym lepiej, im większa była powszechna niedola, posiadał bowiem specjalny mechanizm wewnętrzny, za pomocą którego umiał bogacić się nawet ubóstwem. A nauczyciel, pomny na żonę i dziecko, nie ustawał: – Towiański, Towiański, Towiański, mesjanizm, Chrystus Narodów, znicz, ofiara, czterdzieści i cztery, natchnienie, cierpienia, odkupienie, bohater i symbol. – Słowa wchodziły przez uszy i dręczyły umysł, a twarze wykrzywiały się coraz przeraźniej, zrywały z pojęciem twarzy i zmiętoszone, znużone i wymaglowane, gotowe były przyjąć każdą twarz – z tych twarzy można było zrobić wszystko, co się zamarzyło – o, co za ćwiczenie wyobraźni! A rzeczywistość, też wymaglowana, też znużona, zmiętoszona, zdarta, niepostrzeżenie pomału zmieniała się w świat ideału, daj mi teraz marzyć, daj!
Bladaczka: – Wieszczem był! Wieszczył! Panowie, zaklinam panów, a zatem jeszcze raz powtórzmy – zachwycamy się, gdyż był wielkim poetą, a czcimy, gdyż wieszczem był! Nieodzowne słowo. Cimkiewicz, proszę powtórzyć! – Cimkiewicz powtórzył: – Wieszczem był!
Zrozumiałem, że muszę uciekać. Pimko, Bladaczka, wieszcz, szkoła, koledzy, wszystkie przeżycia od rana znienacka zakręciły mi się w głowie i wypadło – jak los na loterii – uciekać. Gdzie? Dokąd? – dokładnie nie zdawałem sobie sprawy, wiedziałem wszakże, że muszę uciekać, jeżeli nie mam paść ofiarą dziwactw, które zewsząd napierały. Ale zamiast uciekać, zacząłem kiwać palcem w bucie, a kiwanie było paraliżujące i niweczyło zamiary ucieczki, gdyż jakże tu uciekać kiwając jednocześnie palcem na parterze? Uciekać – uciekać! Uciec od Bladaczki, od fikcji i nudy – lecz w głowie miałem wieszcza, którego wcisnął mi Bladaczka, dołem kiwałem palcem, uciekać nie mogłem, a niemożność moja była większa jeszcze od niedawnej niemożności Gałkiewicza. Teoretycznie zdawało się – nic łatwiejszego, po prostu wyjść ze szkoły i nie wrócić, Pimko nie poszukiwałby mnie przez policję, tak daleko macki pedagogii pupiej chyba nie sięgały. Wystarczyło jedynie – chcieć. Ale chcieć nie mogłem. Bo do ucieczki potrzebna jest wola ucieczki, a skądże wziąć wolę, gdy się palcem kiwa i twarz zatraca się w grymasie nudy. I teraz zrozumiałem, czemu nikt z nich nie mógł uciekać z tej szkoły – oto ich twarze i całe postacie zabijały w nich możność ucieczki, każdy był więźniem swojego grymasu, i choć powinni byli uciekać, nie czynili tego, ponieważ nie byli już tym, czym być powinni. Uciekać znaczyło nie tylko – uciekać ze szkoły, lecz przede wszystkim – uciekać od siebie, och, uciec od siebie, od smarkacza, którym uczynił mię Pimko, porzucić go, powrócić do mężczyzny, którym byłem! Jakże jednak uciekać od czegoś, czym się jest, gdzie znaleźć punkt oparcia, podstawę oporu? Forma nasza przenika nas, więzi od wewnątrz równie, jak od zewnątrz. Miałem przeświadczenie, że gdyby choć na jedną chwilę rzeczywistość odzyskała prawa, nieprawdopodobna groteska mojej sytuacji rzuciłaby się w oczy tak jaskrawo, iż wszyscy krzyknęliby: „Co robi tutaj ten mężczyzna?!” Lecz na tle powszechnego dziwactwa ginęło poszczególne dziwactwo mojego przypadku. O, dajcie mi chociaż jedną twarz nie wykrzywioną, przy której mógłbym poczuć grymas mojej twarzy – ale naokoło widniały same twarze wywichnięte, sprasowane i przenicowane, w których moja odbijała się jak w krzywym zwierciadle – i dobrze przytrzymywała mnie rzeczywistość zwierciadlana! Sen? Jawa? Wtem Kopyrda, ów opalony, w spodniach flanelowych, co to na podwórku uśmiechnął się z wyższością, gdy padło słowo „pensjonarka”, nasunął się memu spojrzeniu. Równie obojętny wobec Bladaczki, co wobec sporu Miętusa z Syfonem, siedział niedbale pochylony i wyglądał dobrze – wyglądał normalnie – z rękami w kieszeniach, schludny, rześki, łatwy, trafny i przyjemny, siedział dość lekceważąco, nogę założył na nogę i patrzył na nogę. Jak gdyby nogami uchylał się szkole. Sen? Jawa? „Czyżby? – pomyślałem. – Czyżby nareszcie zwykły chłopiec? Nie chłopię i chłopak, ale chłopiec zwykły? Z nim może wróciłaby utracona możność…”
Rozdział III
Przyłapanie i dalsze miętoszenie
Nauczyciel coraz częściej spoglądał na zegarek, uczniowie także wyjęli swe zegarki i patrzyli. Wreszcie zadźwięczał zbawczy dzwonek, Bladaczka przerwał w pół zdania i zniknął, audytorium ocknęło się i podniosło straszny wrzask – jeden jedyny Syfon pozostał cichy i skupiony, zatopiony w sobie. Zaledwie jednak ustąpił Bladaczka, problemat niewinności, stłumiony nudą wieszcza podczas lekcji, rozżarzył się na nowo. Uczniowie bezpośrednio z oficjalnych rojeń buchnęli twarzami w chłopię i w chłopaka, a rzeczywistość się pomału zmieniała w świat ideału, daj mi teraz marzyć, daj! Sam Syfon nie brał udziału w dyspucie, lecz jedynie siedział i piastował siebie – poplecznikom jego przywodził Pyzo, Miętusowi zasię sekundował Hopek. I oto ponownie w powietrzu dusznym i zgęszczonym zakwitły wypieki, spór się rozrastał – nazwiska licznych doktrynerów, rozmaite teorie wyskakiwały jak z procy, pędziły do boju, nad głowami rozgorączkowanych zmagały się światopoglądy, tam znowu hufiec dam uświadomionych i uświadamiających szarżował z zapalczywością neofitek płciowych na obskurantyzm prasy zachowawczej. „Endecja! – Bolszewizm! – Faszyzm! – Młodzież Katolicka! – Rycerze Miecza! – Lechici! – Sokoły! – Harcerze! – Czuj duch! – Czołem! – Czuwaj!” – padały słowa coraz wymyślniejsze. Okazało się, że każda partia polityczna faszerowała ich swoim specjalnym ideałem chłopca, a prócz tego poszczególni myśliciele nadziewali ich na własną rękę swoimi gustami i ideałami, poza tym zaś nadziani byli jeszcze kinem, romansem, gazetą. I dopieroż rozmaite typy chłopięcia, chłopaka, komsomolca, sportsmana, młodzika, młodzianka, łobuza, estety, filozofa, sceptyka wystrzelały nad pobojowiskiem i plwały na siebie, niesłychanie podrażnione i rozczerwienione, a z dołu dolatywały tylko jęki i okrzyki: „Tyś naiwny!” „Nie, to tyś naiwny!”. Bo te ideały wszystkie bez wyjątku były bezmiernie skąpe, ciasne, nieporęczne i niewydarzone; wyrzucali je z siebie w ferworze dysputy i cofali się jak katapulta, przerażeni tym, co wyrzucili, nie mogąc już cofnąć słów niewypierzonych, które padły. Zatraciwszy wszelki kontakt z życiem i z rzeczywistością, prasowani przez wszystkie odłamy, kierunki i prądy, traktowani wciąż pedagogicznie, otoczeni fałszem, dawali koncert fałszu! I co rusz, to głupio! Fałszywi w patosie swoim, okropni w liryzmie, fatalni w sentymentalizmie, nieudolni w ironii, żarcie i dowcipie, pretensjonalni we wzlotach, obrzydliwi w swoich upadkach. I tak toczył się świat. Tak oto świat się toczył i urastał. Traktowani sztucznie, mogliż nie być sztuczni? A będąc sztuczni, czy mogli mówić w sposób niehańbiący? Więc niemożność straszna unosiła się w powietrzu dusznym, rzeczywistość pomału przetwarzała się w świat ideału i tylko jeden Kopyrda nie dawał się wciągnąć, obojętnie podrzucając pilnik od paznokci i patrząc na nogi…
Tymczasem Miętus na boku z Myzdralem przygotowywał jakieś sznurki, a Myzdral zdjął nawet szelki. Ciarki przeszły mię po grzbiecie. Jeśliby Miętus przeprowadził swój plan uświadomienia Syfona przez uszy, to zaiste – rzeczywistość… rzeczywistość w koszmar się przemieni, pokraczność wzmoże się do tyla, że już ani mowy o ucieczce. Należało za wszelką cenę przeciwdziałać. Czy mogłem jednakże działać sam przeciwko wszystkim, i to w dodatku z palcem w bucie? Nie, nie mogłem. O, dajcie mi chociaż jedną twarz nie wykrzywioną! Zbliżyłem się do Kopyrdy. Stał w oknie patrząc na podwórko i gwiżdżąc przez zęby, w spodniach flanelowych, i zdawało się, że ten przynajmniej nie żywi w sobie żadnych ideałów. Jak zacząć?
– Oni chcą zgwałcić Syfona – rzekłem po prostu. – Może lepiej byłoby wyperswadować im. Jeżeli Miętus Syfona zgwałci, atmosfera w szkole stanie się zupełnie niemożliwa.
I z trwogą czekałem, jak zabrzmi, jak zadźwięczy, jaki głos wyda Kopyrda… Lecz Kopyrda nie odpowiedział ani słowa, tylko równymi nogami, jak stał, wyskoczył przez okno na podwórko. Na podwórku dalej pogwizdywał przez zęby.
Zostałem,