Ferdydurke. Witold Gombrowicz
ten krzyknął:
– Patrzcie! N o v u s k o l e g u s!
Obskoczyli mnie, któryś wrzasnął:
– G w o l i ż j a k i m z ł o ś l i w y m k a p r y s o m a u r y w a s z m o ś ć d o b r o d z i e j a p e r s o n a t a k p ó ź n o w b u d z i e s i ę p o j a w i a?
Inny znowu pisnął śmiejąc się kretynoidalnie:
– A z a ż a m o r y d o j a k i e j p o d w i k i w s t r z y m a ł y s z a n o w n u s a k o l e g u s a? Z a l i ż z a d u f a ł y k o l e g u s o p i e s z a ł y j e s t?
Słysząc tę pokraczną mowę umilkłem, jakby mi kto język skręcił, oni zaś nie przestawali, jak gdyby nie mogli – lecz im okropniejsze były te wyrazy, z tym większą lubością, z maniackim uporem babrali w nich siebie i wszystko wokoło. I mówili – b i a ł o g ł o w a, n i e w i a s t a, p o d w i k a, b a l w i e r z, F e b u s, m i ł o s n e z a p a ł y, s k r z a t, p r o f e s o r u s, l e k c j u s p o l s k u s, i d e a ł u s, c h u t n i e. Ruchy mieli niezdarne – twarze szpikowane i faszerowane – a głównym ich tematem były bądź to – w młodszym wieku – części płciowe, bądź to – w starszym – sprawy płciowe, co w połączeniu z archaizacją i łacińskimi końcówkami tworzyło cocktail wyjątkowo wstrętny. Wyglądali jak wetknięci w coś, jak umieszczeni w czymś niedobrze, źle umiejscowieni w przestrzeni i w czasie, coraz zerkali na nauczyciela albo na matki za płotem, kurczowo łapali się za pupy, a świadomość ciągłej obserwacji utrudniała im nawet spożycie śniadania.
Więc stanąłem jak zbaraniały w tym wszystkim, nie mogąc zdobyć się na wyjaśnienie i widząc, że farsa wcale nie ma zamiaru się kończyć. Gdy szkolarze dostrzegli obcego pana, ukrytego za dębem, który przyglądał się im bacznie i wnikliwie, zdenerwowanie ich wzrosło niepomiernie, rozległy się szepty, że wizytator przyszedł do szkoły, jest za dębem i podgląda. – Wizytator! – mówili jedni sięgając po książki i ostentacyjnie zbliżając się do dębu. – Wizytator! – mówili drudzy oddalając się od dębu, lecz i ci, i tamci nie mogli wzroku oderwać od Pimki, który dyskretnie schowany za drzewem pisał ołówkiem na karteczce wyrwanej z blocknotu. – Zapisuje coś – szeptano na prawo i lewo. – Notuje swoje obserwacje. – Wtem Pimko podrzucił im tak zręcznie tę karteczkę, że wyglądało, jakby wiatr ją uniósł. Na karteczce było napisane:
Na zasadzie moich obserwacji, przeprowadzonych w szkole X podczas wielkiej pauzy, stwierdzam, że młodzież męska niewinna jest! Takie jest moje najgłębsze przekonanie. Dowodem tego – wygląd uczniów oraz ich niewinne rozmowy tudzież ich niewinne i przemiłe pupy.
T. Pimko
29.IX.193… Warszawa.
Kiedy ta notatka doszła do wiadomości uczniów, zaroiło się w szkolnym mrowisku. – My niewinni? My, młodzież dzisiejsza? My, którzy już chodzimy na kobiety? – Śmiechy i śmieszki rosły, gwałtowne, aczkolwiek sekretne, i zewsząd pojawiały się sarkazmy. Ach, naiwny dziadek! Cóż za naiwność! Ha, cóż za naiwność! Wprędce jednak pojąłem, że śmiech trwa zbyt długo… że, zamiast się skończyć, wzrasta i utwierdza się w sobie, a utwierdzając się staje się nadmiernie sztuczny w swoim rozwścieczeniu. Cóż się działo? Dlaczego śmiech się nie kończył? Dopiero potem zrozumiałem, jaki to gatunek trucizny wstrzyknął im diaboliczny i makiaweliczny Pimko. Albowiem prawda była taka, że te szczeniaki, uwięzione w szkole i oddalone od życia – były niewinne. Tak, byli niewinni, pomimo iż nie byli niewinni! Byli niewinni w swoim pragnieniu, aby nie być niewinnymi. Niewinni z kobietą w ramionach! Niewinni w walce i w biciu. Niewinni, gdy recytowali wiersze, i niewinni, gdy grali w bilard. Niewinni, gdy jedli i spali. Niewinni, gdy zachowywali się niewinnie. Zagrożeni bez przerwy świętą naiwnością, nawet gdy krew rozlewali, torturowali, gwałcili albo przeklinali – wszystko, aby nie popaść w niewinność!
Dlatego ich śmiech, zamiast ucichnąć, rósł i rósł, jedni powstrzymywali się na razie od ostrzejszej reakcji, lecz inni nie mogli się powstrzymać – i z początku powoli, potem coraz śpieszniej zaczęli wygadywać najgorsze brudy i wyrazy, jakich nie powstydziłby się pijany dorożkarz. I gorączkowo, szybko, po kryjomu wymieniali brutalne przekleństwa, wyzwiska i inne plugastwa, a niektórzy rysowali je kredą na płocie w kształcie geometrycznych figur; i w jesiennym, przejrzystym powietrzu zaroiło się od słów po stokroć gorszych niż te, którymi na wstępie mnie uczęstowali. Zdawało mi się, że śnię – gdyż we śnie się zdarza, że popadamy w sytuację głupszą od wszystkiego, co by się dało wymarzyć. Próbowałem powstrzymać ich.
– Dlaczego mówicie d…? – zapytałem gorączkowo któregoś z kolegów. – Dlaczego mówicie to?!
– Milcz, szczeniaku! – odparł ordynus dając mi kuksańca. – To wspaniałe słowo! Powiedz je natychmiast – syknął i nastąpił mi boleśnie na nogę. – Natychmiast powiedz je! To jedyna nasza obrona przed pupą! Nie widzisz, że wizytator jest za dębem i pupę nam robi? Ty, zdechlaku, francuski piesku, jeżeli zaraz nie powiesz największych świństw, zrobię ci korkociąg. Hej, Myzdral, chodź no, przypilnuj, żeby ten nowy zachował się przyzwoicie. A ty, Hopek, puść w kurs jaki pieprzny kawał. Panowie, ostro, bo pupę nam zrobi!
Wydawszy te rozkazy ordynarny łobuz, zwany przez innych Miętusem, podkradł się pod drzewo i wyrył na nim cztery litery w ten sposób, że były niewidoczne dla Pimki oraz dla matek za płotem. Cichy śmiech, pełen skrytej satysfakcji, rozległ się wokoło, matki za płotem i Pimko za dębem także poczęli śmiać się dobrodusznie słysząc śmiech młodzieży – i zapanował śmiech podwójny. Bo młodzi złośliwie śmieli się, że starszych nabrali, a starsi poczciwie śmieli się z beztroskiej wesołości młodych – i obie potęgi zmagały się w cichym powietrzu jesiennym, pośród liści spadających z dębu, w rozhoworze życia szkolnego, a staruszek woźny zgarniał miotłą śmiecie do śmietniczki, trawa żółkła i niebo było blade…
Lecz Pimko za drzewem stał się w mgnieniu oka tak naiwny, łobuzy, piejące z uciechy – tak naiwne, lizusy z nosami w książkach – tak naiwne i w ogóle sytuacja tak wstrętnie naiwna, iż zacząłem tonąć wraz ze wszystkimi nie wypowiedzianymi protestami. I nie wiedziałem, kogo ratować – siebie, kolegów czy Pimkę? Nieznacznie zbliżyłem się do drzewa i szepnąłem:
– Panie profesorze.
– Co? – zapytał Pimko, również szeptem.
– Panie profesorze, niech profesor wyjdzie stąd. Po drugiej stronie dębu brzydkie słowo wypisali. I śmieją się z tego. Niech profesor wyjdzie stąd.
A gdym szeptał w powietrzu te głupawe zdania, zdało mi się, że jestem mistyczny zaklinacz głupoty, i przeraziłem się własnej pozycji – z dłonią przy ustach, nieopodal dębu, szepczący coś do Pimki, który stał za dębem i na podwórku szkolnym…
– Co? – zapytał profesor, skulony za drzewem. – Co takiego wypisali?
W oddali zabrzmiała trąbka automobilu.
– Brzydkie słowo! Brzydkie słowo wypisali! Niech profesor wyjdzie!
– Gdzie wypisali?
– Na dębie. Z drugiej strony! Niech profesor wyjdzie! Niech profesor skończy z tym! Niech profesor nie daje się nabrać! Profesor chciał w nich wmówić, że są niewinni i naiwni, a oni panu cztery litery wypisali… Niech profesor przestanie się drażnić. Dość. Nie mogę dłużej mówić tego w powietrzu. Zwariuję. Profesorze, niech profesor wychodzi! Dość! Dość!
Babie lato snuło się leniwie, gdym tak szeptał, a liście spadały…
– Co, co? – zawołał Pimko. – Ja miałbym zwątpić o czystości młodzieży naszej? Przenigdy! Za stary jestem wyga życiowy i pedagogiczny!
Wyszedł zza drzewa, a uczniowie widząc jego postać absolutną wydali dziki ryk.
– Kochana młodzieży!