Ferdydurke. Witold Gombrowicz
miał być ja. Jak w lustrze, gdy się ujrzymy niespodzianie, przez chwilę nie jesteśmy pewni, czy to my, tak też zdziwiła mnie i obraziła zaskakująca konkretność tego kształtu. Z włosami zabawnie ukróconymi i uczesanymi, z powiekami, w spodniach, z narzędziami do słuchania, patrzenia i oddychania – byłże to przyrząd mój, czy to ja byłem? Sprecyzowany – wyraźny w konturze i drobiazgowo określony, szczegółowy… zbyt wyraźny. Musiał spostrzec, że widzę jego szczegóły, gdyż jeszcze bardziej się zawstydził, uśmiechnął się niewyraźnie i ręką uczynił ruch niepewny i cofający w mrok.
Ale światło potęgowało się z okna i kształt wyłaniał się coraz jaskrawiej – już palce u rąk było widać i paznokcie – i widziałem… a duch widząc, że widzę, skulił się trochę i nie patrząc dawał mi znaki ręką, bym nie patrzył. Nie mogłem nie patrzeć. A więc taki byłem. Dziwny, doprawdy, jak pani de Pompadour. I przypadkowy. Dlaczego taki, a nie inny? Efemeryda. Wady i usterki wypełzały mu na światło dzienne, on zaś stał skulony, podobny do stworzeń nocnych, które światło wydaje na łup – jak szczur przyłapany na środku pokoju. I szczegóły uwydatniały się coraz lepiej, coraz straszniej, zewsząd wyłaziły mu części ciała, pojedyncze części, a te części były dokładnie określone, skonkretyzowane… do granic haniebnej wyrazistości… do granic hańby… Widziałem palec, paznokcie, nos, oko, udo i stopę, a wszystko wyprowadzone na wierzch – jak zahipnotyzowany szczegółami wstałem i uczyniłem krok ku niemu. Drgnął i zamachał ręką – jakby mnie przepraszał za siebie i mówił, że to nie to i wszystko jedno – pozwól, wybacz, zostaw… ale gest, poczęty ostrzegawczo, skończył się jakoś nikczemnie – ruszyłem na niego – i nie mogąc już powstrzymać wyciągniętej ręki trzasnąłem w twarz pełnym zamachem. Precz! Precz! Nie, to wcale nie ja! To coś przypadkowego, coś obcego, narzuconego, jakiś kompromis pomiędzy światem zewnętrznym a wewnętrznym, to wcale nie moje ciało! Jęknął i znikł – dał susa. A ja zostałem sam, a właściwie nie sam – gdyż nie było mnie, nie czułem, abym był, i każda myśl, każdy odruch, czyn, słowo, wszystko wydawało się nie moje, lecz jakby gdzieś ustalone poza mną, zrobione dla mnie – a ja właściwie jestem inny! I wtedy straszne ogarnęło mnie wzburzenie. Ach, stworzyć formę własną! Przerzucić się na zewnątrz! Wyrazić się! Niech kształt mój rodzi się ze mnie, niech nie będzie zrobiony mi! Wzburzenie pcha mnie do papieru. Wyciągam papier z szuflady i oto poranek nastaje, słońce zalewa pokój, służąca wnosi ranną kawę i bułeczki, a ja pośród form błyszczących i cyzelowanych zaczynam pisać pierwsze stronice dzieła mojego własnego, takiego jak ja, identycznego ze mną, wynikającego wprost ze mnie, dzieła suwerennie przeprowadzającego własną rację moją przeciw wszystkiemu i wszystkim, gdy nagle dzwonek się rozlega, służąca otwiera, we drzwiach ukazuje się T. Pimko, doktor i profesor, a właściwie nauczyciel, kulturalny filolog z Krakowa, drobny, mały, chuderlawy, łysy, i w binoklach, w spodniach sztuczkowych, w żakiecie, z paznokciami wydatnymi i żółtymi, w bucikach giemzowych, żółtych.
Czy znacie profesora?
Czy znany wam profesor?
Profesor?
Hola, hola, hola, hola, hola! Na widok tej Formy, tak przeraźliwie zdawkowej i doszczętnie zbanalizowanej, rzuciłem się na moje teksty zakrywając je całym ciałem, lecz on usiadł, wobec czego i ja musiałem usiąść, a usiadłszy złożył mi kondolencje z powodu śmierci pewnej ciotki, która umarła dość dawno i o której zupełnie zapomniałem.
– Pamięć zmarłych – rzekł Pimko – jest arką przymierza pomiędzy nowymi a starymi laty, podobnie jak i pieśń gminna (Mickiewicz). Przeżywamy życie umarłych (A. Comte). Ciotka pana umarła i to jest przyczyna, dla której można, a nawet należy poświęcić jej przyczynek kulturalnej myśli. Nieboszczka miała swoje wady (wyliczył), lecz miała też zalety (wyliczył), przynoszące korzyść ogółowi, w sumie książka niezła, to jest, chciałem powiedzieć, raczej trójka z plusem – – więc ostatecznie, krótko mówiąc, nieboszczka była dodatnim czynnikiem, sumaryczna ocena wypadła dodatnio i uważałem sobie za miły obowiązek powiedzieć to panu, ja, Pimko, stojąc na straży wartości kulturalnych, do których bez kwestii należy i ciotka, zwłaszcza że umarła. A zresztą – dodał pobłażliwie – de mortuis nihil nisi bene, więc choć dałoby się jeszcze wytknąć to i owo, po cóż zniechęcać młodego autora – przepraszam, siostrzeńca… Ale co to? – wykrzyknął ujrzawszy na stole rozpoczęty brulion. – Nie tylko więc siostrzeniec, ale i autor! Widzę, że próbujemy naszych sił na niwie? Cip, cip, cip, autor! Zaraz przejrzę i zachęcę…
I siedząc, przez stół sięgnął po papiery, przy czym nałożył binokle, i siedział.
– To nie… to tak tylko… – wybełkotałem siedząc. Świat nagle się załamał. Ciotka i autor zbulwersowały mnie.
– No, no, no – powiedział – cip, cip, kurka.
To mówiąc przecierał oko, a potem wyjął papierosa i trzymając go w dwóch palcach lewej ręki, dwoma palcami prawej ugniatał; jednocześnie kichnął, gdyż tytoń zawiercił mu w nosie, i siedząc jął czytać. I siedział mądrze, czytając. A mnie, gdy ujrzałem, że czyta, zrobiło się słabo. Świat mój się załamał i zorganizował naraz na zasadzie belfra klasycznego. Nie mogłem rzucić się na niego, bo siedziałem, a siedziałem dlatego, że siedział. Ni z tego, ni z owego siedzenie wybiło się na plan pierwszy i stało się największą przeszkodą. Wierciłem się przeto na siedzeniu nie wiedząc, co zrobić i jak się zachować, zacząłem ruszać nogą, spoglądać po ścianach i obgryzać paznokcie, a przez ten czas on konsekwentnie i logicznie siedział, mając siedzenie zorganizowane i wypełnione czytającym belfrem. Trwało to okropnie długo. Minuty ciążyły jak godziny, a sekundy rozszerzały się i czułem się nieporęcznie jak morze, które by ktoś chciał wypić przez rurkę. Jęknąłem:
– Na Boga, tylko nie belfer! Nie belfrem!
Kanciasty, sztywny belfer mnie zabijał. Lecz on nadal czytał belfrem i moje żywiołowe teksty asymilował belfrem typowym trzymając arkusz blisko przed oczyma, a za oknem kamienica stała, dwanaście okien wszerz i wzdłuż! Sen?! Jawa? Po co tu przyszedł? Po co siedział, po co ja siedziałem? Jakim cudem wszystko, co było poprzednio, sny, wspomnienia, ciotki, męki, duchy, rozpoczęty utwór – streściło się w siedzenie belfra banalnego? Świat się skurczył w belfra. Stawało się to niemożliwe. On siedział z sensem (bo czytał), a ja bez sensu siedziałem. Uczyniłem kurczowy wysiłek, by powstać, lecz właśnie w tym momencie spojrzał na mnie spod binokli pobłażliwie i nagle – zmalałem, noga stała się nóżką, ręka – rączką, osoba – osóbką, istota – istotką, dzieło – dziełkiem, ciało – ciałkiem, on zaś wzrastał i siedział spoglądając oraz czytając skrypt mój na wieki wieków amen – siedział.
Czy znana wam jest ta sensacja, gdy malejecie w kimś? Ach, maleć w ciotce to coś przedziwnie nieprzyzwoitego, lecz maleć w wielkim belfrze zdawkowym jest szczytem nieprzyzwoitej małości. I zauważyłem, że belfer jak krowa pasie się moją zielonością. Przedziwne uczucie – gdy zieloność twoją belfer skubie na łące, a jednak w mieszkaniu, siedząc na krześle i czytając – jednak skubie i pasie się. Coś okropnego działo się ze mną, lecz poza mną coś głupiego, coś bezczelnie irrealnego. – Duch! – krzyknąłem. – Ja! Duch! Nie autorek! Duch! Sam żywy! Ja! – Lecz on siedział, a siedząc siedział i siedział jakoś tak siedząc, tak się zasiedział w siedzeniu swoim, tak był absolutny w tym siedzeniu, że siedzenie, będąc skończenie głupim, było jednak zarazem przemożne. I zdjąwszy z nosa binokle przetarł je chusteczką, po czym nałożył na nos, a nos był czymś nie do zwalczenia. Był to nos nosowy, zdawkowy i banalny, belfrowaty, długi dosyć, złożony z dwu rurek równoległych, ostatecznych. I rzekł:
– Jaki duch znowu?
Krzyknąłem:
– Mój!
On zapytał wówczas:
– Swojski? Ojczysty?
– Nie