Ferdydurke. Witold Gombrowicz
to, niż wam się zdaje.
Kichnął i wytarłszy nos z zadowoleniem, skierował się do kancelarii pogadać z dyr. Piórkowskim w mej sprawie. A matki i ciotki za płotem wpadły w zachwyt i biorąc się w ramiona powtarzały: – Cóż za wytrawny pedagog! Pupcię, pupcię, pupcię mają maleństwa nasze! – Lecz śród uczniów przemowa jego wywołała konsternację. Oniemieli patrzyli za odchodzącym Pimką, dopiero gdy zniknął, posypał się grad złorzeczeń. – Słyszeliście? – ryknął Miętus. – Jesteśmy niewinni! Niewinni, psiakrew, cholera, zaraza! On myśli, że niewinni jesteśmy – za niewinnych nas ma! Ciągle ma nas za niewinnych! Za niewinnych! – i nie mógł żadną miarą wyzwolić się z tego wyrazu, który go pętał, krępował, zabijał, unaiwniał jakoś, uniewinniał. Wtedy jednak tęgi, wysoki młodzieniec, zwany przez kolegów Syfonem, jak gdyby z kolei wpadł w naiwność, która rozszalała się w powietrzu, gdyż powiedział niby to do siebie, ale tak, że wszyscy słyszeli – w powietrzu jasnym, przejrzystym, gdzie głos dźwięczał jak dzwonki krów w górach:
– Niewinność? Dlaczego? Właśnie niewinność jest zaletą… Trzeba być niewinnym… Dlaczego?
Zaledwie powiedział, Miętus przyłapał go w tym.
– Co? Uznajesz niewinność?
I cofnął się o krok, tak jakoś głupio to zabrzmiało. Lecz Syfon, podrażniony, przyłapał go w tym.
– Uznaję! Ciekawe, dlaczego nie miałbym uznawać? Nie jestem pod tym względem tak dziecinny.
Miętus, podrażniony, porwał się do kpiny w powietrzu echowym.
– Słyszeliście? Syfon jest niewinny! Ha, ha, ha, niewinny Syfon!
Padły wykrzykniki:
– Syfonus niewinnus! Azali zadufały Syfon nie zna białogłowy?
Posypały się sprośne koncepty na modłę Reya i Kochanowskiego i znowu świat stał się na moment zbabrany. Syfona jednak podrażniły koncepty i zawziął się.
– Tak, niewinny jestem – więcej powiem, jestem nieuświadomiony i nie pojmuję, czemu miałbym wstydzić się tego. Koledzy, żaden z was chyba poważnie nie twierdzi, że brud jest lepszy od czystości.
I cofnął się o krok, tak jakoś fatalnie to zabrzmiało. Zapanowało milczenie. Wreszcie rozległy się szepty.
– Syfon, nie żartujesz? Naprawdę jesteś nieuświadomiony? Syfon, to nieprawda!
I cofali się o krok. Ale Miętus splunął.
– Panowie, to prawda! Spójrzcie tylko na niego! To widać! Tfy! Tfy!
Myzdral krzyknął.
– Syfon, to niemożliwe, wstyd nam przynosisz, daj się uświadomić!
SYFON
Co? Ja? Ja mam się dać uświadomić?
HOPEK
Syfon, Matko Święta, Syfon, ależ pomyśl, że to nie tylko o ciebie chodzi, ty nas kompromitujesz, nas wszystkich – nie będę śmiał spojrzeć na żadną dziewczynę.
SYFON
Dziewczyn nie ma, są tylko dziewczęta.
MIĘTUS
Dziewcz… słyszeliście? To może i chłopięta, co? Może chłopięta?
SYFON
A tak, kolega z ust mi to wyjął, chłopięta! Koledzy, dlaczego mielibyśmy wstydzić się tego wyrazu? Czyż gorszy od innych? Dlaczego mielibyśmy w odrodzonej ojczyźnie wstydzić się dziewcząt naszych? Przeciwnie, należy je hodować w sobie! Dlaczego, pytam, w imię sztucznego cynizmu wstydzić się czystych wyrażeń, jak chłopię, orlę, rycerz, sokół, dziewczę – bliższe one chyba naszym młodym sercom niż karczemny słownik, którym kolega Miętalski zanieczyszcza sobie wyobraźnię.
– Dobrze mówi! – przytaknęło paru.
– Lizus! – krzyknęli inni.
– Koledzy! – zawołał, już zawzięty, porwany, zagorzały w niewinności własnej. – W górę serca! Proponuję, abyśmy tu natychmiast ślubowali, iż nigdy nie zaprzemy się chłopięcia ani orlęcia! Nie damy ziemi, skąd nasz ród! Ród nasz od chłopięcia i dziewczęcia się wywodzi! Ziemia nasza to chłopię i dziewczę! Kto młody, kto szlachetny, za mną! Hasło – młodzieńczy zapał! Odzew – młodzieńcza wiara!
Na to wezwanie kilkunastu zwolenników Syfona, porwanych młodzieńczym zapałem, podniosło ręce i ślubowało z twarzami nagle poważnymi, promiennymi, Miętus rzucił się na Syfona w powietrzu czystym, Syfon się zaperzył – ale na szczęście rozdzielono ich, nim doszło do bitki.
– Panowie – szarpnął się Miętus – dlaczego nie dacie kopniaka temu orlęciu, chłopięciu? Czy już nie ma w was wcale krwi? Czy nie ma ambicji? Kopniaka, kopniaka dlaczego nie dacie? Kopniak tylko może was uratować! Chłopakami bądźcie! Pokażcie mu, żeśmy chłopaki z dziewczynami, nie jakieś tam chłopięta z dziewczętami!
Szalał. Patrzyłem na niego z kropelkami potu na czole i z policzkami powleczonymi bladością. Miałem cień nadziei, że po odejściu Pimki zdołam jakoś przyjść do siebie i wyjaśnić – ha, jakże miałem przyjść do siebie, gdy o dwa kroki ode mnie w powietrzu świeżym i ożywczym naiwność i niewinność coraz się wzmagały. Pupa przetoczyła się w chłopię i w chłopaka. Świat jakby się załamał i zorganizował na powrót na zasadzie chłopięcia, chłopaka. Cofnąłem się o krok.
Syfon, rozdrażniony, zawołał w przestrzeni bladoniebieskawej, na twardej ziemi podwórka, pokrytej żyłkami cieniów i plamami świateł:
– Przepraszam, Miętalski warcholi! Proponuję nie zwracać na niego uwagi, postępujmy, jakby go nie było, precz z nim, koledzy, to zdrajca, zdrajca własnej młodości, on nie uznaje żadnych ideałów!
– Jakie ideały, ośle? Jakie ideały? Twoje ideały nie mogą być inne niż ty sam, choćby nie wiem jak były piękne – miotał się Miętus w obieży własnych słów. – Nie czujecie, nie widzicie, że jego ideały muszą być różowe i tłuste, z dużym nosem? Bydlaki! Niedługo wstyd będzie wyjść na ulicę! Toć wy nie rozumiecie, że prawdziwe chłopaki, synowie stróżów i chłopów, rozmaici czeladnicy i terminatorzy, parobki w naszym wieku wykpiwają nas! Mają nas za nic! Brońcie chłopaka przed chłopięciem! – prosił się na wszystkie strony. – Chłopaka brońcie!
Wzburzenie rosło. Uczniowie z wypiekami skakali do siebie, Syfon trwał nieruchomo, z rękami na piersiach, a Miętus zaciskał pięści. Za płotem matki i ciotki także zdradzały wielkie podniecenie nie rozumiejąc dobrze, o co chodzi. Lecz większość uczniów była niezdecydowana i zapychając się chlebem z masłem, powtarzała tylko:
– A z a l i z a d u f a ł y M i ę t u s s p r o ś n i k i e m j e s t? S y f o n u s i d e a l i s t u s? K u j m y s i ę, k u j m y, b o c w a j ę d o s t a n i e m y!
Inni znów, nie chcąc się w to wdawać, prowadzili taktowne rozmowy o sportach i udawali wielkie zainteresowanie jakimś meczem footballowym. Ale coraz któryś, nie mogąc, widać, oprzeć się palącej i przypiekającej tematyce sporu, nasłuchiwał, dumał, dostawał wypieków i łączył się z grupą Syfona albo też Miętusa. Nauczyciel na ławce zdrzemnął się w słońcu i przez sen smakował z dala młodzieńczą naiwność. – Hej, pupa, pupa – mruczał. Tylko jeden uczeń nie został porwany ogólnym podnieceniem ideowym. Stał z boku i najspokojniej wygrzewał się na słońcu w koszulce siatkowej i w miękkich, flanelowych spodniach, ze złotym łańcuszkiem naokoło przegubu lewej dłoni. – Kopyrda! – wołały na niego obie partie – Kopyrda, chodź do nas! – Zdawał się wzbudzać ogólną zazdrość, wrogie obozy chciały go pozyskać, jednakże nie słuchał ani tych, ani tamtych. Wysunął jedną nogę i kiwał nią.
– Zdaniem stróżaków, terminatorów i rozmaitych uliczników