Wielkie kłamstewka. Liane Moriarty

Wielkie kłamstewka - Liane  Moriarty


Скачать книгу
ection>

      Tytuł oryginału

      LITTLE LIES

      Copyright © Liane Moriarty, 2014

      All rights reserved

      Projekt okładki

      Agencja Interaktywna Studio Kreacji

      www.studio-kreacji.pl

      Zdjęcie na okładce

      © Ildiko Neer/Trevillion Images

      Redaktor prowadzący

      Anna Czech

      Redakcja

      Anna Płaskoń-Sokołowska

      Korekta

      Małgorzata Denys

      ISBN 978-83-8097-908-6

      Warszawa 2015

      Wydawca

      Prószyński Media Sp. z o.o.

      02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

      www.proszynski.pl

      Dla kochanej Margaret

      Na górze róże, na dole fiołki,

      a my się kochamy jak dwa aniołki.

      Na górze róże, na dole bez –

      my się kochamy jak kot i pies.

      (dziecięca wyliczanka)

      Szkoła Podstawowa Pirriwee Public

      …gdzie mieszkamy i uczymy się nad oceanem!

      W Pirriwee Public nie ma miejsca na dokuczanie.

      Nie dokuczamy.

      Nie akceptujemy dokuczania.

      Nigdy go nie zatajamy.

      Gdy ktoś dokucza naszym kolegom,

      mamy odwagę powiedzieć o tym na głos.

      Dokuczaniu mówimy stanowcze NIE!

      Rozdział pierwszy

      – To nie brzmi jak wieczorek integracyjny – mruknęła pani Patty Ponder do Marii Antoniny. – Bardziej jak rozróba. – Kotka milczała. Drzemała na kanapie i nie miała ochoty się integrować. – Masz to w nosie, co? Niech jedzą ciastka! Tak sobie pomyślałaś? Oni faktycznie pochłaniają dużo ciastek, prawda? Te stoiska z wypiekami. O raju! Chociaż nie wydaje mi się, żeby matki też jadły. Chude szprychy. Zupełnie jak ty.

      Maria Antonina z zadowoleniem przyjęła komplement. To „niech jedzą ciastka” dawno już przeszło do lamusa, poza tym jedna z wnuczek pani Ponder stwierdziła ostatnio, że to zdanie tak naprawdę brzmiało: „niech jedzą brioszki”. A tak w ogóle Maria Antonina wcale tak nie powiedziała.

      Pani Ponder sięgnęła po pilota od telewizora i ściszyła Taniec z gwiazdami. Wcześniej podgłośniła, bo deszcz łomotał o szyby, ale teraz zelżał.

      Słyszała krzyki. Wściekłe wrzaski dudniły w chłodnym, wieczornym powietrzu. Ich dźwięk sprawiał pani Ponder pewną przykrość, jakby gniew wymierzony był w jej osobę. (Pani Ponder miała wybuchową matkę.)

      – O raju!… Myślisz, że kłócą się o stolicę Gwatemali? Czy wiesz, co jest stolicą Gwatemali? Nie? Ja też nie. Musimy sprawdzić. Nie patrz na mnie tak ironicznie. – Maria Antonina prychnęła. – Sprawdźmy, co się tam dzieje – zaproponowała pani Ponder. Była podenerwowana i dlatego zachowywała się energicznie przy kocie, tak jak niegdyś przy dzieciach, gdy pod nieobecność męża zaniepokoił ją jakiś hałas w nocy.

      Podniosła się za pomocą balkonika. Maria Antonina wślizgnęła się między jej nogi (nie dała się nabrać na animusz), kiedy właścicielka, wsparta o balkonik, ruszyła korytarzem przez dom.

      Pokój do szycia wychodził prosto na boisko Pirriwee Public. „Zwariowałaś, mamo? Kto to widział mieszkać tak blisko szkoły podstawowej”, oburzyła się jej córka, kiedy pani Ponder zaczęła rozglądać się za domem. Ale ona uwielbiała dziecięcą paplaninę na przerwach, a że nie jeździła już samochodem, wcale jej nie przeszkadzało, że ulica była zatłoczona modnymi obecnie wielkimi limuzynami, których kierowcy, kobiety w wielkich okularach słonecznych, wymieniały się na cały regulator pilnymi informacjami na temat baletu Harriet bądź logopedy Charliego.

      Matki traktowały dziś macierzyństwo z taką śmiertelną powagą. Te ich nawiedzone twarzyczki. I zaaferowane tyłeczki ściśnięte legginsami. Rozbujane kucyki. Oczy wlepione w telefony komórkowe, ściskane w rękach jak kompasy. Pani Ponder śmiała się z nich. Ale życzliwie. Jej trzy córki, chociaż starsze, zachowywały się dokładnie tak samo. I wszystkie były jak malowane.

      „Jak się macie?!”, wołała zawsze, kiedy piła na ganku herbatę lub podlewała ogród, a matki przechodziły nieopodal. „Urwanie głowy, pani Ponder! Szału można dostać!”, odkrzykiwały, sunąc drobnymi kroczkami i szarpiąc dzieci za ręce. Były miłe i uprzejmie, może nieco protekcjonalne, ale nie potrafiły inaczej. Była taka stara! A one takie zabiegane!

      Ojcowie, a tych przybywało, bardzo się od nich różnili. Rzadko się spieszyli i chodzili raczej wyluzowani. Grunt to spokój. Wszystko pod kontrolą. Taki komunikat wysyłali. Pani Ponder z nich też podśmiewała się życzliwie.

      Ale teraz wyglądało na to, że rodzice z Pirriwee Public źle się zachowywali. Podeszła do okna i odsunęła firankę. Szkoła zapłaciła jej ostatnio za siatkę na okno, po tym jak piłka do krykieta stłukła szybę i mało nie zabiła kota. (Grupa trzecioklasistów własnoręcznie zrobiła dla niej kartkę z przeprosinami, którą pani Ponder powiesiła na lodówce.)

      Po drugiej stronie boiska stał dwupiętrowy budynek z piaskowca, z aulą na piętrze oraz dużym balkonem z widokiem na ocean. Pani Ponder była tam przy paru okazjach: na wykładzie miejscowego historyka, na lunchu organizowanym przez Przyjaciół Biblioteki. Sala robiła wrażenie. Czasami absolwenci urządzali tu swoje wesela. Tam też miał się odbyć wieczorek integracyjny. Zbierali pieniądze na tablice interaktywne, cokolwiek to było. Oczywiście panią Ponder też zaproszono. Bliskie sąsiedztwo zapewniało jej rodzaj statusu honorowego członka, mimo że ani jej dzieci, ani wnuczęta nie uczęszczały do tej szkoły. Grzecznie podziękowała za zaproszenie. Szkolne wydarzenia bez udziału dzieci nie miały jej zdaniem żadnego sensu.

      W auli odbywał się też cotygodniowy apel. W każdy piątkowy ranek pani Ponder zasiadała w pokoju do szycia z filiżanką herbaty English Breakfast i ciastkiem imbirowym. Śpiew dzieci, napływający z drugiego piętra gmachu, niezmiennie doprowadzał ją do płaczu. Tylko w takich chwilach wierzyła w Boga.

      Teraz nikt nie śpiewał.

      Pani Ponder słyszała już w swoim życiu liczne wiązanki. Nie miała nic przeciwko wulgaryzmom, jej najstarsza córka klęła jak szewc, jednak to konkretne słowo na pięć liter, wykrzykiwane raz po raz tam, gdzie zwykle słyszało się dziecięce głosiki, wyprowadziło ją z równowagi.

      – Schlali się czy co? – rzuciła pod nosem.

      Zachlapane deszczem okno znajdowało się na wysokości wejścia do budynku, z którego nagle zaczęli wysypywać się ludzie. Światła alarmowe rozjaśniły chodnik niczym padające na scenę reflektory. Opary mgły potęgowały teatralny efekt.

      Widok był przedziwny.

      Rodzice z Pirriwee Public przejawiali zaskakujące upodobanie do przebieranek. Nie mogli urządzić zwykłego wieczorku integracyjnego. Wiedziała z zaproszenia, że jakiś geniusz wymyślił temat przewodni „Audrey i Elvis”, co oznaczało, że wszystkie panie miały się przebrać za Audrey Hepburn, a panowie wystąpić jako Elvis Presley. (Był to kolejny powód, dla którego pani Ponder odrzuciła zaproszenie. Nie znosiła przebieranek.) Wyglądało na to, że największym wzięciem cieszyło się Śniadanie u Tiffany’ego. Wszystkie kobiety miały na sobie długie, czarne sukienki,


Скачать книгу