Wielkie kłamstewka. Liane Moriarty
poczułaby to samo? Co za niesprawiedliwość. Co za okrucieństwo. Będzie miła dla kobiety, bo ta ma fajne piegi.)
Niebieska sukienka miała pod szyją misterny kwiatowy haft. Jane widziała przebijającą spod niego opaloną, piegowatą skórę.
– Trzeba zaraz przyłożyć lód – powiedziała. Znała się na urazach kostek jeszcze z czasów siatkarskich; na kostce migotki już pojawił się obrzęk. – I podeprzeć nogę.
Przygryzła wargę i rozejrzała się w nadziei, że ktoś podjedzie. Nie miała pojęcia, jak to wszystko zorganizować.
– Dzisiaj są moje urodziny – oznajmiła ze smutkiem kobieta. – Czterdzieste.
– Wszystkiego najlepszego – odpowiedziała Jane. Nawet ją ujęło, że kobieta w tym wieku jeszcze przyznaje się do urodzin. Spojrzała na jej sandałki i paznokcie u stóp, pomalowane na jaskrawoturkusowy odcień. Obcasy były niebotycznie wysokie i cienkie jak wykałaczki. – Nic dziwnego, że zaliczyła pani wywrotkę – stwierdziła. – W takich butach nie da się chodzić!
– Wiem. Ale czyż nie są boskie? – Kobieta wykręciła nogę, żeby zademonstrować. – Au! Kurwa, jak boli! Przepraszam za wyrażenie.
– Mamusiu! – Dziewczynka o ciemnych, kręconych włosach ozdobionych lśniącą tiarą wyjrzała przez okno. – Co ty robisz? Wstawaj, bo się spóźnimy!
Duża migotka. Mała migotka.
– Dzięki za troskę, kochanie! – odkrzyknęła kobieta i uśmiechnęła się do Jane żałośnie. – Jedziemy na drzwi otwarte do przedszkola. Bardzo to przeżywa.
– Do Pirriwee Public? – spytała Jane. Nie posiadała się ze zdumienia. – My też. Mój syn Ziggy w przyszłym roku zaczyna naukę. Wprowadzamy się tu w grudniu. – Nie mieściło się jej w głowie, że może mieć coś wspólnego z tą kobietą, że ich ścieżki mogą na siebie nachodzić.
– Ziggy? Jak Ziggy Stardust? Co za fantastyczne imię! – zawołała kobieta. – Tak w ogóle to jestem Madeline. Madeline Martha Mackenzie. Zawsze wtryniam tę Marthę. Nie pytaj dlaczego.
Wyciągnęła rękę.
– Jane – odpowiedziała Jane. – Jane bez drugiego imienia Champan.
Gabrielle: Szkoła podzieliła się na dwa obozy. Jak w czasie wojny domowej. Byłeś po stronie Madeline albo po stronie Renaty.
Bonnie: Ależ nie, to straszne. To się nigdy nie zdarzyło. Nie było żadnych obozów. Jesteśmy bardzo zżytą społecznością. Po prostu za dużo wypili. I była pełnia księżyca. Każdemu trochę wtedy odbija. Mówię poważnie. To potwierdzone naukowo.
Samantha: Była pełnia? Wiem tylko, że lało. Włosy mi się napuszyły.
Pani Lipmann: To potwarz i niedorzeczność. Bez komentarza.
Carol: Wiem, że bez przerwy wracam do tego Klubu Erotycznego, ale na pewno doszło do czegoś na jednym z ich, uhm, spotkań, w cudzysłowie.
Harper: Wie pani co, na wieść, że Emily ma talent, ryczałam jak bóbr. Pomyślałam: O nie, tylko nie to, znowu! Przerabiałam to z Sophią, toteż wiedziałam, co się święci! Renata miała tak samo. Dwoje zdolnych dzieci. Nikt nie rozumie, jakie to obciążenie. Renata martwiła się o Amabellę, czy będzie miała w szkole wystarczająco bodźców i tak dalej, więc kiedy ten dzieciak o głupim imieniu, ten Ziggy, zrobił to, co zrobił, i to w czasie rekonesansu, nic dziwnego, że wyszła z siebie. Od tego wszystko się zaczęło.
Rozdział czwarty
Jane zabrała książkę do poczytania w samochodzie na czas, kiedy Ziggy będzie w przedszkolu, ale zamiast tego odwiozła Madeline Marthę MacKenzie (to brzmiało jak imię zadziornej bohaterki książki dla dzieci) do nadmorskiej kafejki o nazwie Blue Blues.
Kafejka mieściła się w pokracznym, podobnym do jaskini budynku tuż przy promenadzie biegnącej wzdłuż Pirriwee Beach. Madeline dokuśtykała tam boso, wsparta ciężko, lecz bez najmniejszych oporów na ramieniu Jane, jakby znały się od wieków. Było to dość intymne doświadczenie. Jane czuła zapach jej perfum, cytrusowy i smakowity. Od pięciu lat nie dotykał jej nikt dorosły.
Gdy tylko stanęły w drzwiach, zza kontuaru wyłonił się młody mężczyzna w czerni, z jasnymi loczkami surfera i kolczykiem w nosie.
– Madeline! – zawołał, wyciągając ramiona. – Co ci się stało?
– Jestem poważnie ranna, Tom – oznajmiła Madeline. – Do tego mam urodziny.
– O losie! – stwierdził Tom. I puścił oko do Jane.
Podczas gdy Tom instalował Madeline przy stoliku w rogu, biegał po lód, zawinięty w ścierkę do naczyń, i podkładał jej poduszkę pod nogę, Jane rozglądała się wokół. Lokal był urzekający, używając sformułowania jej matki. Jaskrawoniebieskie, nierówne ściany podparte były rozchwianymi półkami pełnymi używanych powieści. Drewniana podłoga połyskiwała złociście w porannym słońcu. Jane wciągnęła w nozdrza odurzającą woń kawy, ciasta, oceanu i starych książek. Front był przeszklony, a krzesła ustawiono tak, że zewsząd było widać wodę, jakby grała tu główną rolę. Jane poczuła niedosyt, jaki często ogarniał ją w nowym, ładnym miejscu. Gdybym tylko tu była, nasuwało jej się wówczas stwierdzenie. Kawiarenka była tak cudna, że Jane pragnęła tu być z całego serca, przy czym oczywiście była, więc nie miało to żadnego sensu.
– Jane? Co ci zamówić? – spytała Madeline i nie czekając na odpowiedź dodała: – Stawiam kawę i ciasto w podziękowaniu za wszystko! – A potem zwróciła się do nadskakującego baristy: – Tom! To jest Jane! Mój rycerz na białym koniu. Moja rycerka.
Jane odwiozła Madeline i jej córkę do szkoły, zaparkowawszy uprzednio, z duszą na ramieniu, jej wielki samochód na bocznej ulicy. Przełożyła też do swojego małego kombi fotelik Chloe, obok Ziggy’ego.
Uf, co za przedsięwzięcie. Ale wyszła z tego małego kryzysu zwycięsko.
Żeby przeżywać taki drobiazg. Ładnie to świadczy o jej nudnym życiu.
Ziggy też był zaaferowany i zawstydzony obecnością drugiego dziecka, zwłaszcza tak rezolutnego i charyzmatycznego jak Chloe. Małej usta się nie zamykały przez całą drogę, objaśniała chłopcu wszystko, co musiał wiedzieć o nauczycielkach i szkole, i że muszą myć ręce przed wejściem do klasy i wycierać je jednym papierowym ręcznikiem, gdzie siadają w czasie przerwy śniadaniowej, i że nie mogą mieć kanapek z masłem orzechowym, bo niektórzy są na nie uczuleni i mogą umrzeć, i że ona ma już śniadaniówkę z Dorą, a Ziggy z czym?
– Z Buzzem Astralem – odparł natychmiast, grzecznie, ale niezgodnie z prawdą, bo Jane nie kupiła mu jeszcze śniadaniówki; ba, nawet nie poruszyli tego tematu. Na razie trzy razy w tygodniu chodził do żłobka, a tam posiłki miał zapewnione. Jane będzie zmuszona oswoić się z tematem drugiego śniadania.
Kiedy dotarli do szkoły, Madeline została w samochodzie, a Jane odprowadziła dzieci. W zasadzie to Chloe prowadziła, krocząc na czele pochodu w tiarze, od której w słońcu aż bił blask. Jane wymieniła z synem ukradkowe spojrzenie, znaczące tyle, co: „Skąd one się urwały?”.
Jane denerwowała się trochę rekonesansem i miała świadomość, że musi to zataić przed synem, któremu łatwo się udzielało napięcie. Czuła się jak w przededniu rozpoczęcia nowej pracy – na stanowisku matki ucznia szkoły podstawowej. Będzie musiała przestrzegać zasad i procedur. Przybycie tu w towarzystwie Chloe niespodziewanie z miejsca dało jej fory. Natychmiast