Wielkie kłamstewka. Liane Moriarty

Wielkie kłamstewka - Liane  Moriarty


Скачать книгу
Ziggy’ego z drzwi otwartych. Od razu wiadomo, z kim mamy do czynienia, prawda? Młoda, samotna matka od rana pijąca alkohol. Z gumą w buzi. Kiepskie pierwsze wrażenie. Nie mam nic więcej do powiedzenia.

      Bonnie: Na litość boską, nikt nie był pijany! Wypiły toast w Blue Blues z okazji czterdziestych urodzin Madeline. Miały tylko dobry humor. Przynajmniej tak słyszałam; nie było nas na drzwiach otwartych, gdyż byliśmy na warsztatach rozwoju rodziny w Byron Bay. Nieprawdopodobne duchowe przeżycie. Podać pani adres strony internetowej?

      Harper: Od początku było widać, że Madeline, Celeste i Jane trzymają się razem. Przyszły objęte jak dwunastolatki. Renata i ja nie zostałyśmy zaproszone na ich bankiecik, chociaż znałyśmy się, odkąd nasze dzieci chodziły razem do przedszkola. Ale tak jak powiedziałam Renacie wieczorem, gdy byłyśmy na boskiej degustacji w Remy (jeszcze zanim Sydney oszalało na punkcie tego lokalu, à apropos), miałam to w nosie.

      Samantha: Byłam w pracy. Stu zabrał Lily na drzwi otwarte. Wspomniał, że kilka matek wróciło z zakrapianego śniadania. „Gadaj które”, powiedziałam. „Musimy się z nimi spiknąć”.

      Jonathan: Ja tam nic nie widziałem. Rozmawiałem ze Stu o krykiecie.

      Graeme: Trochę się pani zagalopowała. Jeden głupi kieliszek chyba nie ma związku z morderstwem i całym tym burdelem, prawda?

      Szampan nigdy nie jest błędem. To zdanie przyświecało Madeline niczym mantra.

      Ale potem się zastanawiała, czy nie doszło jednak przypadkiem do lekko skrzywionej oceny sytuacji. Nie dlatego że były pijane. Nie były pijane. Dlatego że gdy weszły roześmiane do szkoły (nie chciała zostać sama w samochodzie i przegapić, jak Chloe wychodzi z klasy, więc pokuśtykała, uwieszona łokci Jane i Celeste), wniosły ze sobą powiew dobrej zabawy.

      A ludzie nie lubią być pomijani.

      Rozdział szósty

      Jane nie była pijana, gdy zjawiła się w szkole po Ziggy’ego. Wypiła co najwyżej trzy łyczki szampana.

      Ale rozpierała ją euforia. Złożyło się na nią wiele czynników: wystrzał korka od szampana, niecodzienność sytuacji wraz z poczuciem, że robią coś zakazanego, załamanie światła na smukłym kieliszku, przystojny barista, który przyniósł trzy cudne babeczki, każdą ze świeczką, zapach oceanu, a także świadomość, że być może znajdzie przyjaciółki w tych kobietach, które – starsze, zamożniejsze, bardziej wyrafinowane – tak bardzo różniły się od jej innych znajomych.

      „Znajdziesz nowe koleżanki, kiedy Ziggy pójdzie do szkoły!”, powtarzała do znudzenia jej matka, co działało Jane na nerwy, jakby sama była naburmuszoną, drażliwą nastolatką w przededniu liceum. Jej matka miała trzy serdeczne przyjaciółki, które poznała przed dwudziestu pięciu laty, kiedy Dane, starszy brat Jane, szedł do przedszkola. Pierwszego dnia poszły na kawę i od tamtej pory się nie rozstawały. Gdy zakomunikowała matce, że nie potrzebuje nowych koleżanek, ta zapewniła: „Owszem, potrzebujesz. Musisz się przyjaźnić z innymi mamami. Będziecie się wspierać nawzajem! One zrozumieją, przez co przechodzisz”.

      Ale Jane próbowała już tego w grupie matek, bez powodzenia. Nie umiała się odnaleźć wśród rozgadanych, wesołych papug oraz ich ożywionych konwersacji o mężach, którzy „się obijali”, niedokończonych remontach i wspaniałych czasach, kiedy były tak zabiegane i zmęczone, że „wychodziły z domu bez makijażu!” (Jane, która nigdy się nie malowała, zachowywała wówczas kamienną twarz, ale coś w niej krzyczało: „O czym wy, kurwa, gadacie?!”.)

      A jednak, o dziwo, znalazła wspólny język z Madeline i Celeste, chociaż nie łączyło ich nic oprócz dzieci w tym samym wieku. I choć Jane miała niezbitą pewność, że Madeline też nigdzie się nie rusza bez makijażu, czuła, że ona i Celeste (która też się nie malowała, ale i bez retuszu porażała urodą) mogą żartobliwie kpić z Madeline, a ona nie pozostanie im dłużna, jakby znały się jak łyse konie.

      I dlatego właśnie nie była gotowa na to, co się stało.

      Straciła czujność. Za bardzo pochłonęła ją szkoła (wszystko było takie słodkie i funkcjonalne, a wszechobecny ład napawał otuchą), cieszyła się piękną pogodą oraz zapachem oceanu, który nadal był dla niej nowością. Czuła radość na myśl, że Ziggy pójdzie do szkoły. Po raz pierwszy od urodzenia syna odpowiedzialność za jego dzieciństwo przestała jej ciążyć. Zamieszkają kilka minut spacerem od szkoły i będą chodzić na piechotę, wzdłuż plaży i na wzgórze wysadzane drzewami.

      Z jej szkoły podstawowej na przedmieściach roztaczał się widok na sześciopasmową autostradę, a z sąsiedniego sklepu napływał zapach pieczonego kurczaka. Nie było tam sprytnie urządzonego placu zabaw z zacienionymi zakątkami wykładanymi kolorową mozaiką przedstawiającą uśmiechnięte delfiny i wieloryby. Na ścianach nie było malowideł z podwodnymi scenami, a pośrodku piaskownicy nie było kamiennego żółwia.

      – Jak tu ładnie – powiedziała do Madeline, gdy wspólnie z Celeste pomagały jej usiąść na ławce. – Jak w bajce.

      – Prawda? Na zeszłorocznym wieczorku integracyjnym zbieraliśmy pieniądze na remont placu zabaw – odrzekła Madeline. – Blond Pazie znają się na zbieraniu kasy. Motywem przewodnim były „nieżyjące gwiazdy”. Ale była zabawa! Lubisz wieczorki integracyjne, Jane?

      – No ba. Wieczorki integracyjne i układanki to moja specjalność.

      – Układanki? – powtórzyła Madeline, sadowiąc się na niebieskiej, drewnianej ławce wokół figowca i prostując nogę. – Prędzej wydłubałabym sobie oczy.

      Po chwili obległ je tłumek rodziców. Madeline grała pierwsze skrzypce, przedstawiając Jane i Celeste matkom starszych dzieci i opowiadając każdemu, jak skręciła sobie kostkę, ratując „dzisiejszą młodzież”.

      – Cała Madeline – powiedziała do Jane kobieta o imieniu Carol. Miała łagodną twarz i ubrana była w kwiecistą sukienkę z bufkami oraz wielki, słomkowy kapelusz. Wyglądała, jakby się wybierała na mszę do białego drewnianego kościółka z Domku na prerii. (Carol? Czy to nie ona miała bzika na punkcie higieny? Schludna Carol.) – Zawsze szuka zwady. Nasi synowie grają razem w piłkę nożną. W zeszłym roku pokłóciła się na boisku z jednym wielkim tatą. Pozostali mężowie zwiali, a ta mało mu oczu nie wydrapała. To cud, że jej nie zabił.

      – Ach, ten! Koordynator z bożej łaski. – Madeline wypluła te słowa, jakby chodziło o seryjnego mordercę. – Szkoda słów na takiego typka!

      Tymczasem Celeste stała nieco z boku, rozmawiając na ten swój spłoszony, powściągliwy sposób, w którym Jane zaczęła dostrzegać jej cechę charakterystyczną.

      W pewnym momencie zwróciła się do Jane:

      – Mówiłaś, że jak twój syn ma na imię?

      – Ziggy.

      – Ziggy – powtórzyła niepewnie Celeste. – Czy to etniczne imię?

      – Cześć, jestem Renata! – Na wprost Jane stanęła z wyciągniętą ręką kobieta o symetrycznej fryzurze w modnym odcieniu siwizny i o świdrującym spojrzeniu brązowych oczu za okularami w czarnych oprawkach. Miała manierę osoby na świeczniku. Dziwnie zaakcentowała swoje imię, jakby Jane spodziewała się jej przybycia.

      – Cześć! Mam na imię Jane. Jak się masz? – Jane próbowała stanąć na wysokości zadania. Zastanawiała się, czy ma do czynienia z dyrektorką.

      W tym samym momencie podeszła do nich elegancka blondynka, w której Jane rozpoznała jednego


Скачать книгу