Wielkie kłamstewka. Liane Moriarty
żeby odejść. Gdy zdadzą ostatnie egzaminy. „Pora już kończyć”, zabrzmi polecenie kuratora oświaty. A Celeste zakończy swoje małżeństwo.
Perry otworzył oczy.
– Wesołych Świąt! – powiedziała z uśmiechem.
Gabrielle: Spóźniłam się na wieczorek integracyjny, bo mój były jak zwykle miał poślizg, więc musiałam zaparkować daleko i drałować w deszczu. No i zobaczyłam Celeste i Perry’ego w zaparkowanym samochodzie, w pobliżu wejścia do szkoły. Dziwnie to wyglądało, bo nie rozmawiali, tylko siedzieli ze wzrokiem utkwionym przed siebie, przebrani w swoje kostiumy. Oczywiście Celeste wyglądała bosko. Na własne oczy widziałam, jak pochłania węglowodany. Na tym świecie nie ma sprawiedliwości, tyle pani powiem.
Rozdział dziesiąty
Jane obudziły okrzyki „Wesołych świąt!” pod oknem jej mieszkania. Usiadła na łóżku i obciągnęła mokrą od potu koszulkę. Śniło jej się, że leży na plecach, a Ziggy stoi obok w krótkiej piżamce z Benem 10 i z uśmiechem przyciska stopą jej gardło. „Przestań, Ziggy, nie mogę złapać oddechu!”, próbowała wykrztusić. Wtedy on przestał się uśmiechać, spoglądał na nią z chłodnym zainteresowaniem, jakby przeprowadzał eksperyment naukowy.
Podniosła rękę do szyi i nabrała tchu.
To był tylko sen. Sny nic nie znaczą.
Ziggy leżał obok, przyciśnięty do niej ciepłymi pleckami. Odwróciła się do niego i przyłożyła palec do miękkiej, delikatnej skóry tuż nad kością policzkową.
Co wieczór kładł się u siebie, po czym lądował u niej. Ponieważ żadne z nich nie pamiętało, jak się tu znalazł, uznali, że to za sprawą czarów. „Może dobra czarownica mnie przynosi”, stwierdził z wytrzeszczonymi żarliwie oczami, ale uśmiechnął się lekko, bo nie do końca wierzył już w takie rzeczy. „Kiedyś przestanie”, mawiała matka Jane, kiedy Jane o tym wspominała. „Przecież nie będzie tego robił, kiedy skończy piętnaście lat”.
Na nosie chłopca pojawił się nowy pieg, którego Jane wcześniej nie zauważyła. Miał teraz trzy. Tworzyły zarys żagla.
Któregoś dnia zaśnie obok kobiety i to ona będzie się w niego wpatrywać. Będzie miał czarne kropeczki zarostu nad górną wargą, a zamiast chudych, dziecięcych ramionek rozłożystą klatkę.
Na kogo wyrośnie?
„Na łagodnego, uroczego mężczyznę, zupełnie jak dziadziuś”, zapowiadała jej matka, jakby wiedziała to ponad wszelką wątpliwość. Wierzyła, że wnuk jest wcieleniem jej ukochanego ojca. A przynajmniej udawała, że w to wierzy. Nikt nie wiedział, czy mówi poważnie. Dziadziuś zmarł pół roku przed narodzinami Ziggy’ego, akurat kiedy matka Jane była w połowie książki o chłopcu będącym rzekomo wcieleniem pilota z czasów II wojny światowej. Myśl, że wnuk może być jej ojcem, utkwiła jej w głowie. I pomogła przetrwać czas żałoby. Poza tym, rzecz jasna, nie miała zięcia, który poczułby się urażony gadaniem, że jego syn jest w istocie dziadkiem żony.
Jane może nie utwierdzała jej w tym przekonaniu, ale nie miała też nic przeciwko temu. Może faktycznie Ziggy był dziadkiem? Czasem dostrzegała w nim cień podobieństwa, zwłaszcza kiedy się skupiał. Miał identyczne wypukłe czoło.
Matka wściekła się na wieść o incydencie w czasie drzwi otwartych. „To jakiś skandal! Ziggy w życiu nie dusiłby koleżanki! Muchy by nie skrzywdził. Jest dokładnie taki jak dziadziuś. Pamiętasz, jak dziadziuś nie mógł zabić muchy? Babcia skakała, wykrzykując: „Zabij ją, zabij, Stan! Zabij to cholerstwo!” W słuchawce zapadła cisza, co oznaczało, że matka dostała ataku śmiechu. Chichotała bezgłośnie. Jane odczekała, aż znów będzie mogła mówić. „Och, ale mi to dobrze zrobiło!”, oznajmiła wreszcie roztrzęsionym głosem. „Śmiech jest cudowny na trawienie. Na czym to stanęłyśmy? Aha! Ziggy! Co za bachor! Nie, oczywiście nie Ziggy, mówię o tej małej. Jak śmiała oskarżyć nasze maleństwo!” „No właśnie”, odparła Jane. „Ale sęk w tym, że ona nie wygląda na bachora. Jej matka to koszmar, ale nie ona. Nie jest bachorem”. Słyszała niepewność w swoim głosie, podobnie jak matka. „Ależ kochanie, chyba nie sądzisz, że Ziggy mógł chcieć kogoś udusić?” „Jasne, że nie”, ucięła Jane i zmieniła temat.
Poprawiła poduszkę i ułożyła się wygodniej. Może jeszcze zaśnie. „Ziggy obudzi cię o świcie”, zapowiedziała matka, ale on nie wyglądał w tym roku na zbyt przejętego Bożym Narodzeniem. Jane zastanawiała się, czy przypadkiem go nie zawiodła. Często nachodziło ją niemiłe wrażenie, że fałszuje mu życie i zapewnia udawane dzieciństwo. Starała się, jak mogła, by tworzyć małe rytuały i kultywować tradycje rodzinne przy okazji świąt i urodzin. „Powieśmy skarpetę na prezenty!” Tylko gdzie? Za często się przenosili, żeby mieć stałe miejsce. Na ramie łóżka? Na klamce? Miotała się po pokoju, a jej głos nabierał coraz bardziej piskliwych tonów. Było w tym coś oszukańczego. Rytuały różniły się od tych w innych rodzinach, gdzie byli mama, tato i przynajmniej jeden brat lub siostra. Niekiedy czuła, że Ziggy ciągnie to przez wzgląd na nią, że przejrzał ją na wylot i wie, że dostaje tylko namiastkę tego, co inne dzieci.
Patrzyła, jak jego pierś miarowo wznosi się i opada.
Był taki piękny. Niemożliwe, że skrzywdził tę małą, a potem skłamał.
Ale przecież wszystkie śpiące dzieci są piękne. Nawet te najbardziej niegrzeczne. Jak mogła mieć pewność, że tego nie zrobił? Czy człowiek zna swoje dziecko? Przecież ono ciągle się zmienia, znika i powraca. Z każdym dniem przybywa mu nowych cech.
A do tego…
Nie myśl o tym. Ani się waż o tym myśleć.
Wspomnienie zatrzepotało jak ćma uwięziona w jej głowie.
Nie mogła się od niego uwolnić, odkąd ta mała wskazała na Ziggy’ego. Ucisk na jej szyi. Fala strachu zalewająca jej umysł. Krzyk uwięzły w krtani.
Nie, nie, nie.
Ziggy to Ziggy. Nie mógłby. W życiu. Przecież go zna.
Drgnął. Zadrżały powieki oplecione błękitnymi żyłkami.
– Zgadnij, jaki dzień dziś mamy – powiedziała Jane.
– Boże Narodzenie! – krzyknął Ziggy.
Zerwał się z takim impetem, że grzmotnął ją głową w nos. Padła z powrotem na poduszki. Z jej oczu trysnęły łzy.
Thea: Zawsze uważałam, że z tym dzieciakiem jest coś nie tak. Z tym Ziggym. Źle mu z oczu patrzyło. Chłopcy potrzebują męskiej ręki. Przepraszam, ale takie są fakty.
Stu: Uwzięli się na tego małego. Sam nie wiedziałem, komu wierzyć.
Rozdział jedenasty
– Latasz tak wysoko, jak ten samolot, tatusiu? – zapytał Josh. Lecieli już siedem godzin z Vancouver do Sydney. Na razie wszystko było w porządku. Obyło się bez kłótni. Chłopcy siedzieli przy oddzielnych oknach, a Celeste i Perry obok nich.
– Nie. Nie pamiętasz, co ci mówiłem? Muszę latać naprawdę nisko, żeby unikać radarów – oznajmił Perry.
– Aha. – Josh odwrócił się z powrotem do okna.
– A dlaczego musisz unikać radarów? – spytała Celeste.
Perry potrząsnął głową i wymienił pobłażliwy uśmiech z siedzącym obok Celeste Maxem, który nachylił się, żeby posłuchać.
– Przecież to oczywiste.