Wielkie kłamstewka. Liane Moriarty
rękę i ze skruchą nakrył jej dłoń.
– Ty nie umiesz naprawdę latać – oświadczył Max.
Perry uniósł brwi, wytrzeszczył oczy i lekko wzruszył ramionami.
– Czyżby?
– Tak mi się zdaje – odpowiedział niepewnie Max.
Perry puścił do Celeste oko. Od lat opowiadał chłopcom, że posiadł dar latania; nie szczędził przy tym niedorzecznych szczegółów na temat tego, jak odkrył go w wieku lat piętnastu. Ich pewnie czeka to samo, jeśli odziedziczyli po nim tę moc i będą jeść wystarczająco dużo brokułów. Chłopcy nigdy nie wiedzieli, czy mówi poważnie.
– Ja wczoraj latałem, kiedy przejechałem nad tym rowem na stoku – oświadczył Max i zademonstrował ręką trajektorię. – Ziuuuu!
– Tak, tak, latałeś. Mało nie dostałem zawału. – Max zachichotał, a Perry złączył ręce przed sobą i przeciągnął się. – Au. Daliście mi w kość. Nie nadążam za wami. – Celeste przyjrzała mu się uważnie. Dobrze wyglądał: opalony i zrelaksowany po pięciu dniach szusowania i jeżdżenia na sankach. W tym problem. Nadal beznadziejnie ją pociągał. – No co? – Podchwycił jej spojrzenie.
– Nic.
– Fajnie było?
– Cudownie – odpowiedziała z uczuciem. – Bajecznie.
– Myślę, że to będzie dla nas dobry rok – oznajmił Perry. Przytrzymał jej wzrok. – Nie uważasz? Chłopcy pójdą do szkoły, ty będziesz miała więcej czasu dla siebie, a ja… – Urwał i przejechał kciukiem po poręczy, jakby sprawdzał jakość tapicerki. Potem znów spojrzał na żonę. – Zrobię, co w mojej mocy, żeby to był dla nas dobry rok. – Uśmiechnął się, skrępowany.
Czasem to robił. Mówił bądź robił coś, przez co czuła się nim oczarowana, jak przez pierwszy rok po tym, gdy poznali się na nudnym, służbowym spotkaniu. Wtedy po raz pierwszy zrozumiała znaczenie słów „stracić dla kogoś głowę”.
Poczuła, jak ogarnia ją spokój. Stewardesa częstowała pasażerów czekoladowymi ciastkami pieczonymi na pokładzie samolotu. Pachniały obłędnie. Może to naprawdę będzie dla nich dobry rok?
Może jednak zostanie. Zawsze ogarniała ją bezbrzeżna ulga na myśl o tym, że mogłaby zostać.
– Po powrocie pójdziemy na plażę – oświadczył Perry. – Zbudujemy wielki zamek z piasku. Jednego dnia bałwan, drugiego zamek. Można wam tylko zazdrościć takiego życia, dzieciaki.
– No. – Josh ziewnął i przeciągnął się rozkosznie na fotelu w klasie biznesowej. – Jest całkiem fajne.
Melissa: Pamiętam, że widziałam Celeste i Perry’ego z bliźniakami na plaży w czasie ferii świątecznych. Powiedziałam do męża: „To jedna z nowych mam”. Mało mu oczy nie wypadły. Celeste i Perry byli tacy szczęśliwi i roześmiani, pomagali dzieciom budować okazały zamek z piasku. W sumie to przykre. Nawet ich zamek był lepszy od naszego.
Rozdział dwunasty
Detektyw sierżant Adrian Quinlan: Rozważamy każdą hipotezę, wszystkie ewentualne motywy.
Samantha: Czyli z tym morderstwem to… tak na serio?
– Chcę się pobawić z Ziggym – oznajmiła Chloe pewnego ciepłego, letniego wieczoru na początku nowego roku.
– Nie ma sprawy – odpowiedziała Madeline.
Nie odrywała wzroku od starszej córki. Abigail najpierw w nieskończoność kroiła swój stek na małe kawałeczki, a teraz układała z nich mozaikę. Nie zjadła jeszcze ani kęsa. Teraz odłożyła widelec i zwróciła się do siostry:
– Powinnaś się bawić ze Skye. Bardzo się cieszy, że będziecie chodzić do jednej klasy.
– Jak to miło, prawda? – odezwała się Madeline sztucznym, lukrowanym tonem, jak zawsze, gdy rozmowa schodziła na córkę byłego męża. Doskonale o tym wiedziała. – Czy to nie wspaniałe?
Ed zakrztusił się winem. Spojrzała na niego spode łba.
– Skye jest tak jakby moją siostrzyczką, prawda, mamusiu? – zapytała Chloe. W przeciwieństwie do matki była zachwycona perspektywą chodzenia do tej samej klasy co Skye i wspominała o tym milion razy na dzień.
– Nie, Skye jest przyrodnią siostrą Abigail – wyjaśniła cierpliwie Madeline.
– Przecież ja też jestem siostrą Abigail! – zaoponowała Chloe. – To oznacza, że Skye i ja musimy być siostrami! Mogłybyśmy być bliźniaczkami, jak Josh i Max!
– À propos, widziałaś się z Celeste po ich powrocie z Kanady? – zainteresował się Ed. – Perry zamieścił na Facebooku świetne zdjęcia. My też musimy urządzić sobie kiedyś białe święta. Jak już wygramy na loterii.
– Brrr… Wyglądali na przemarzniętych – stwierdziła Madeline.
– Pojeździłbym na desce – rozmarzył się Fred.
Madeline wzdrygnęła się wewnętrznie. Fred był jej ukochanym śmiałkiem. Jeśli było na co wleźć, właził. Nie mogła patrzeć, jak śmiga na tej swojej deskorolce. Miał dopiero siedem lat, a wyczyniał akrobacje jak dwa razy starsze dzieciaki. Ilekroć widziała w telewizji luzaków, którzy opowiadali o swojej ostatniej wspinaczce/skoku na bungee/misji samobójczej, widziała Freda. Nawet wyglądem ich przypominał – z tymi przydługimi kosmykami.
– Trzeba ci skrócić włosy – stwierdziła.
Fred z niesmakiem zmarszczył piegowaty nos.
– Nie trzeba!
– Zadzwonię do mamy Ziggy’ego – powiedziała do Chloe. – To się umówimy.
– Madeline, czy to na pewno dobry pomysł? – zapytał cicho Ed. – Czy to nie ten mały zabijaka? Ten, no wiesz…
– Nie mamy pewności.
– Przecież mówiłaś, że Amabella Klein go wskazała.
– Historia zna wielu niewinnie skazanych.
– Jeśli ten dzieciak tknie Chloe…
– Na miłość boską, Ed! – Madeline straciła cierpliwość. – Chloe potrafi o siebie zadbać. – Zerknęła na talerz Abigail. – Dlaczego nie jesz?
– Lubimy Renatę i Geoffa. – Ed nie dawał za wygraną. – Więc jeśli ich córka twierdzi, że ten mały, ten Ziggy, ją dusił, powinniśmy trzymać ich stronę. A zresztą co to za imię, Ziggy?
– Aż tak ich nie lubimy – oznajmiła Madeline. – Abigail, jedz!
– Nie lubimy? – upewnił się Ed. – Myślałem, że lubię Geoffa.
– Tylko go tolerujesz. Mowa o ornitologu, Ed, a nie o golfiście.
– Serio? – Ed zrobił zawiedzioną minę. – Jesteś pewna?
– Masz na myśli Garetha Hajka.
– O kurczę…
– No właśnie – skwitowała Madeline. – Przestań wymachiwać widelcem, Chloe. Fred mało nie stracił oka. Źle się czujesz, Abigail? Czy dlatego nie jesz?
Abigail odłożyła sztućce i oświadczyła:
– Chyba zostanę weganką.
Bonnie była weganką.
– Po moim