Wielkie kłamstewka. Liane Moriarty
się mieszać w żadne szkolne układy”, powiedziała, a ktoś tam na górze usłyszał ją i nie spodobała mu się ta postawa. Stanowczo zbyt pewna siebie. „Jeszcze zobaczymy”, mruknął, po czym siadł i urządził sobie zabawę jej kosztem.
Celeste przyniosła Madeline w prezencie zestaw kryształowych kieliszków do szampana firmy Waterford.
– O mój Boże, są cudowne! Jestem absolutnie zachwycona – oznajmiła Madeline. Ostrożnie wyjęła jeden z kartonika i uniosła go do światła, podziwiając misterny wzorek, rzędy malutkich półksiężyców. – Musiały kosztować fortunę. – Mało nie dodała: „Chwała Bogu, że jesteś taka bogata, skarbie”, ale w porę ugryzła się w język. Powiedziałaby tak, gdyby siedziały tylko we dwie, jednakże Jane, młoda samotna matka, zapewne groszem nie śmierdziała i nieładnie byłoby mówić przy niej o pieniądzach. Nawet ona o tym wiedziała. (Ostatnie zdanie skierowała w duchu do męża, który zawsze wypominał jej naruszanie konwenansów.) Dlaczego niby mieli obchodzić się z pieniędzmi Celeste jak z jajkiem? Jakby dobrobyt był jakąś wstydliwą chorobą. Podobnie rzecz się miała z urodą Celeste. Obcy ludzie zerkali na nią ukradkiem jak na inwalidę bez nóg, a gdy Madeline nawiązywała do jej wyglądu, Celeste sprawiała wrażenie skrępowanej. „Ciii”, mówiła, rozglądając się z lękiem, żeby nikt nie usłyszał. Każdy chciał być piękny i bogaty, lecz prawdziwie piękni i bogaci musieli udawać, że niczym nie odstają od reszty. Ależ to skomplikowane. – A więc szkolne układy, dziewczęta – podjęła, odłożywszy kieliszek do pudełka. – Zacznijmy od samej góry, czyli od Blond Paziów.
– Blond paziów? – Celeste zmrużyła oczy, jakby Madeline miała ją później z tego egzaminować.
– Blond Pazie rządzą szkołą. Chcesz być w radzie rodziców, musisz mieć blond pazia. – Madeline zademonstrowała ręką wymaganą długość włosów. – To pierwsze kryterium.
Jane wydała z siebie cierpki, krótki chichocik i Madeline stwierdziła, że bardzo chciałaby znów ją rozśmieszyć.
– Czy te kobiety są miłe? – zapytała Celeste rzeczowo. – Czy powinnyśmy ich unikać?
– Hm, mają dobre chęci – odrzekła Madeline. – Mają bardzo, ale to bardzo dobre chęci. Są, jak by to określić… To matki służbistki. Bardzo poważnie traktują swoją rolę. To dla nich świętość. Matki fundamentalistki.
– Czy wśród mam przedszkolaków też są Blond Pazie? – zapytała Jane.
– Pomyślmy… – Madeline zastanowiła się. – O tak, Harper. Kwintesencja Blond Pazia. Jest w radzie rodziców, a do tego ma diablo uzdolnioną córkę z lekkim uczuleniem na orzechy. Zatem należy do elity, szczęściara.
– Nie gadaj, Madeline! Ładne mi szczęście mieć dziecko z alergią na orzechy – zaoponowała gwałtownie Celeste.
– No wiem. – Madeline wiedziała, że się popisuje przed Jane. – Przecież żartuję. Jedziemy dalej. Kogo my tam mamy? Carol Quigley. Ma bzika na punkcie higieny. Biega po szkole w butelką odkażacza.
– Niemożliwe – sapnęła Celeste.
– Owszem!
– A ojcowie? – Jane otworzyła paczkę gum i chyłkiem wsunęła do ust nowy listek, jak kontrabandę. Miała obsesję na punkcie tej gumy, chociaż prawie nie rzucało się w oczy, że ją żuje. Zadając to pytanie, unikała wzroku Madeline. Czyżby liczyła na poznanie jakiegoś samotnego tatusia?
– Ptaszki ćwierkają na dachu, że w tym roku mamy co najmniej jednego niepracującego tatę – oświadczyła Madeline. – Jego żona jest grubą rybą w korporacji. Jackie jakaś tam. Prezesem banku czy coś w tym rodzaju.
– Chyba nie Jackie Montgomery – rzuciła Celeste.
– Właśnie.
– O matko…
– Pewnie nawet się nie ujawni. Matki, które pracują na pełen etat, nie mają lekko. Kto jeszcze? Ach, Renata. Siedzi w finansach… akcje czy tam obligacje, sama nie wiem. Tak to się nazywa? A może jest analitykiem. Chyba tak. Analizuje. Ilekroć proszę, aby wyjaśniła mi, czym się zajmuje, zapominam słuchać. Jej dzieci to też geniusze. No ba!
– Czy Renata jest Blond Paziem? – spytała Jane.
– Nie, nie. To karierowiczka. Ma nianię na pełen etat, zdaje się, że właśnie sprowadziła nową z Francji. Lubuje się we wszystkim, co europejskie. Renata nie ma czasu pomagać w szkole. Zawsze albo jest na zebraniu zarządu, albo wraca z zebrania zarządu, albo przygotowuje się na zebranie zarządu. Czy ten zarząd tak często się zbiera?
– No, to zależy od… – zaczęła Celeste.
– To było pytanie retoryczne – przerwała jej Madeline. – Chodzi o to, że wciąż o tym gada, tak jak Thea Cunningham musi na każdym kroku wszystkim przypominać, że ma czwórkę dzieci. Ona też jest przedszkolną matką, nawiasem mówiąc. I nie może przeżyć tego, że ma czwórkę dzieci. Czy jestem złośliwa?
– Owszem – odpowiedziała Celeste.
– Przepraszam – rzuciła Madeline. Naprawdę czuła się trochę winna. – Próbuję was zabawić. To przez moją kostkę. Mówiąc poważnie, szkoła jest bombowa, wszyscy są bombowi, czekają nas bombowa zabawa i nowe, bombowe znajomości.
Jane znowu parsknęła i przeżuła dyskretnie. Piła kawę, jednocześnie żując gumę. Ciekawe.
– O co chodzi z tymi małymi geniuszami? – spytała. – Dzieci są jakoś sprawdzane czy jak?
– Przechodzą skrupulatną weryfikację – oznajmiła Madeline. – Mają specjalne programy i „możliwości”. Chodzą do tej samej klasy, co pozostałe, ale dostają trudniejsze zadania i czasem biorą udział w specjalnych sesjach z ekspertami od różnych dziedzin. Jasne, że nikt nie chce, aby jego dzieciak nudził się w klasie w oczekiwaniu, aż reszta go dogoni. Ja to rozumiem. Po prostu trochę mnie… Na przykład w zeszłym roku miałam, powiedzmy, małe starcie z Renatą.
– Madeline uwielbia starcia – poinformowała rzeczowo Celeste, gdy Madeline brała oddech.
– Otóż Renata znalazła czas między zebraniami, aby poprosić nauczycielki o zorganizowanie małej wycieczki, tylko dla zdolnych dzieci, rzecz jasna. Na przedstawienie. No dajcie spokój, chyba nie trzeba być geniuszem, żeby lubić teatr. Pracuję w administracji Pirriwee Peninsular Theatre, więc w porę się dowiedziałam.
– I dopięła swego – znów wtrąciła Celeste z uśmieszkiem.
– Jasne, że dopięłam – stwierdziła dumnie Madeline. – Dostałam specjalną zniżkę dla grupy i pojechały wszystkie maluchy, rodzice w czasie przerwy mieli szampana za pół ceny i świetnie się bawiliśmy.
– Ach! O wilku mowa! – zawołała Celeste. – O mało nie zapomniałam, że przyniosłam ci szampana! Czy ja go… ach, mam. – Gorączkowo przetrząsnęła zawartość przepastnego koszyka i wyjęła butelkę bollingera. – Kto to widział, kieliszki do szampana bez szampana.
– Napijmy się teraz! – Madeline wzniosła butelkę w przypływie natchnienia.
– Nie, nie – zaoponowała Celeste. – Zgłupiałaś? Za wcześnie na alkohol. Za dwie godziny musimy odebrać dzieci. Zresztą i tak nie jest schłodzony.
– Szampan na śniadanie! – upierała się Madeline. – Trzeba go z czymś połączyć. Wypijemy szampana z sokiem pomarańczowym. Pół na pół! Mamy dwie godziny. Jane? Wchodzisz w to?
– Wezmę łyczek – ustąpiła Jane. – Marny ze mnie pijak.
– Nie wątpię,