Raz w roku w Skiroławkach. Tom 2. Zbigniew Nienacki
myśli i przeczucia. Odnosił wrażenie, że zielonkawa poświata muska mu włosy, nozdrzami wychwytywał zalatujący od jeziora zapach wodorostów, srebrzysta droga wciąż wabiła na rozległą toń. Zdawało mu się, że stoi u wrót krainy, do której zakazano mu wstępu, lecz zarazem musiało się spełnić przeznaczenie, aby tam wszedł i poznał samego siebie. Jakieś ogromne siły tkwiące w nim samym lub poza nim, wyznaczały mu tę drogę i tę noc, aby przybył jak ćma do okna z żółtawym światłem. Czy ona również czekała na niego w takiej samej męce?
Pochylił się nad brzegiem jeziora, wyszukał w piasku wypłukany przez wodę okrągły kamyk i rzucił go w stronę wiadra, które stało na środku podwórza. Nie trafił, kamyk upadł w trawę i zatonął w ciszy. Dopiero drugi wywołał głośny brzęk. Chciał wtedy zawrócić i pobiec do lasu, ale jak we śnie nagle zabrakło mu sił. Ona zaś już stała w półotwartych drzwiach, w świetle gołej żarówki w sieni, w białej koszuli do kolan. Dłoń podniosła do oczu, bo ją poraził blask księżyca; jemu wydało się to gestem zaproszenia. Zrobił najpierw ostrożnie trzy kroki, potem jeszcze jeden i drugi, aż go ujrzała i rozpoznała.
Uśmiechnęła się kącikami ust, ale po chwili wargi jej rozchyliły się szerzej, podobnie jak wówczas, gdy była u niego po poradę, i odniósł wrażenie, że rzuca mu jakieś bezwstydne wyzwanie. Postąpił jeszcze kilka kroków i stanął tuż przed nią. Jej włosy były czarne w świetle księżyca, czarne też zdały się usta i oczy. Palcami obu rąk zaczęła wolno rozwiązywać kokardę tasiemki, która pod szyją zamykała szczelnie koszulę. W powietrzu przesyconym wonią wodorostów raptem owionął go zapach jej ciała — wełny owczej, szałwii, mięty i piołunu. Nie potrafił opanować swej namiętności, zadygotały mu wargi i gwałtownie wyciągnął ku niej ręce, a ona — jakby tknięta lękiem — cofnęła się w głąb sieni, wiodąc go za sobą do oświetlonej izby. Chwilę stał nieruchomo na środku, słyszał, jak bosymi stopami przemyka obok niego, zamyka drzwi i przekręca klucz w zamku. Potem znowu była przy nim, jej palce szarpały tasiemkę i wciąż nie potrafiły rozwiązać kokardki. Opuścił ręce, napawając się pięknością jej twarzy — widział niskie, gładkie czoło, czarne łuki brwi i nad odrobinę skośnymi oczami, wystające kości policzkowe, obciągnięte cerą o różowawej przejrzystości morskiej muszli. Między spierzchniętymi wargami zalśnił czerwonawy koniuszek języka, którym poruszała delikatnie, jakby w ten sposób zachęcała go do pocałunku. Zapragnął nagle powiedzieć jej o swym cierpieniu, o bólu, który przenikał go na myśl o jej ciele, o prześladującym go wszędzie zapachu owczej wełny, szałwii, mięty i piołunu, ale słowa pozostały w myślach. Raptownym ruchem wyciągnął znowu ramiona i chwycił w nie Justynę, przyciskając ją do siebie i odkrywając, że i ona także drży pod grubym materiałem koszuli. Oparła mu twarz na piersiach, jej włosy połaskotały mu usta. Przesunął dłonie z pleców kobiety na jej biodra, podciągając koszulę, aż poczuł ciepło nagiego ciała.
Wyrwała mu się z objęć i bezszelestnie podbiegła do kontaktu. Stał w ciemnościach z pustymi dłońmi, dopóki nie owiał go oddech jej ust i odczuł na szyi oplot kobiecych ramion. Pociągnęła go na łóżko, które stało pod ścianą. Padła na wznak, na rozgrzebaną pościel, zadarła do góry koszulę i szeroko rozchyliła nogi. Legł na niej, rozpinając rozporek i uwalniając nabrzmiały członek. Czekała na niego cicha i niema, z rozrzuconymi nogami, z koszulą podciągniętą pod szyję, z wypukłością nagiego brzucha, bielejącego w księżycowej poświacie zza okna. Wszedł w nią mocno, za każdym pchnięciem słysząc jej coraz szybszy i bardziej chrapliwy oddech. Czuł na plecach palce, które wpijały mu się boleśnie w ciało mimo swetra. Niemal siłą musiał uwalniać swój członek z mocnego chwytu jej pochwy, aby wbić go mocniej i głębiej, dopóki raptem nie wygięła się w pałąk, unosząc go na sobie. Potem zapadła się pod nim i znieruchomiała, a on poczuł skurcz w mosznie i przejmującą ulgę wytryskującego nasienia.
W księżycowej poświacie wyraźnie rysowały się mu teraz sprzęty w izbie — stół, ława, zydle, kolorowymi szkiełkami połyskiwała ikona w lewym rogu. Podciągnął wyżej koszulę Justyny, obnażając piersi z dużymi grudkami sutek. Twarzy nie widział — nie sięgał na nią blask księżyca. Nie słyszał też oddechu młodej kobiety. Ustami dotknął wzgórka prawej piersi, chwilę ssał brodawkę, ale Justyna nie reagowała najmniejszym gestem na jego pieszczotę. Wtedy niespodziewanie przypomniał sobie żółtawą twarz Dymitra, zrodziło się w nim poczucie strachu, a nawet wstrętu — do niej, kobiety leżącej pod nim z rozłożonymi wciąż nogami — i do siebie, który spoczywał na niej w ubraniu, jakby przyszedł tu tylko dla samego aktu miłosnego, pośpiesznego i wstydliwego. Nie czuł już żadnych związków z tym nagim ciałem, które było pod nim. Przestał rozumieć, dlaczego tak bardzo dotąd tęsknił za tą chwilą.
Wstał z łóżka i doznał lekkiego zawrotu głowy. Przysiadł na zydlu, patrząc na łóżko z bielejącym w mroku białym kształtem nagiej kobiety. Nie drgnęła, gdy z niej zszedł, nie wydała z siebie błagalnego szeptu, aby przy niej pozostał. Zrobił dwa kroki do drzwi i zatrzymał się, czekając na jej głos lub choćby ruch nagiego ciała. Lecz ona wciąż pozostawała nieruchoma, z rozrzuconymi nogami, z głową obciętą przez mrok.
Przekręcił klucz w zamku i wyszedł na dwór w zielonkawy blask księżyca. Szybko szedł wzdłuż brzegu, ciesząc się, że z każdą sekundą oddala się od miejsca, które wydało mu się straszne, jakby popełnił zbrodnię i pozostawił za sobą martwą ofiarę. Ale gdy minął ogródek Makuchowej i bezwiednie dotknął palcami swego nosa, ogarnął go zapach ciała Justyny — woń owczej wełny, szałwii, mięty i piołunu. Nagle powróciło pożądanie, zapragnął wrócić do mrocznej izby, położyć dłoń na brzuchu Justyny, ustami chwycić grudkę jej piersi, odświeżyć smak, który wciąż jeszcze odnajdywał na wargach. Na samo wspomnienie przeżytej dopiero co rozkoszy powtórnie miał zawrót głowy i aż zatoczył się na wiklinowy płot. Raptem rozszczekał się głośno pies u Widłągów i ten dźwięk przywołał w nim trzeźwość i rozwagę. Przeskoczył swój płot i wszedł na taras. W sypialni rozbierał się szybko, a gdy legł wreszcie w chłodnej pościeli, położył sobie pod policzek palce, które zapamiętały woń ciała Justyny. Minęło w nim wrażenie ogromnego bólu i napięcia, jakie miał od wielu dni i wielu nocy. Wiedział jednak, że następnej nocy pójdzie tam znowu.
...W mrocznej izbie na łóżku nieruchomo leżała obnażona kobieta z otwartymi oczami, które patrzyły przed siebie niczego nie widząc. Była martwa — tak to czuła, ponieważ całe jej ciało sparaliżował bezwład. Przed minutą lub godziną zabił ją mężczyzna, przywołany jej pożądaniem i czarami Kłobuka. Dotykał ją palcami, wszedł w jej ciało śmiertelnym pchnięciem. Dlaczego ludzie tak bardzo lękali się śmierci, skoro była rozkoszą? Martwa obudzi się do życia z ziarnem, które może już teraz zaczyna w niej kiełkować, a później wypełni cały brzuch. Nie będzie już pokrywał ją ogromny kogut, sfruwający z belki w oborze; nie wycieknie z jej warg, podobnych do różowego grzebienia — biały mlecz męskiego pożądania. Dymitr musiał umrzeć, aby się to właśnie spełniło; on też zapewne przeżył rozkosz śmierci i gdzieś w świecie urodzi się na nowo.
Honor kobiety
W końcu lipca pewna kobieta w Skiroławkach publicznie straciła honor, a stało się to w sposób następujący:
Paweł Jarosz, drwal, który mieszkał w Skiroławkach w czterorodzinnym domu robotników leśnych — miał żonę Lucynę i troje dzieci. Kochankiem Lucyny był Leon Kruczek, także drwal, ale posiadający własny domek położony między zagrodą sołtysa Wątrucha i domem pisarza Lubińskiego. Paweł Jarosz — wysoki i chudy mężczyzna — pracował piłą motorową od świtu do zmierzchu i przynosił do domu niezłe zarobki. Lecz jego żona, Lucyna, wydawała pieniądze na głupie i zbyteczne fatałaszki, wciąż więc brakowało jej pieniędzy i na długo przed każdą wypłatą chodziła do ludzi, aby pożyczać. W ich mieszkaniu znajdowały się tylko najprostsze sprzęty i kilka garnków oraz stary,