Raz w roku w Skiroławkach. Tom 2. Zbigniew Nienacki
z żoną Marianną, kobietą drobną, ładniutką jak laleczka, tyle że słabowitą, z wadą serca. W domu Kruczków było czyściutko, dwie małe dziewczynki chodziły do szkoły starannie uczesane i w czystych fartuszkach, i, co dziwniejsze, nie miały ani wszy, ani też świerzbu jak dzieci Jarosza. Mimo ogromnych wysiłków doktora Niegłowicza i nauczycielki w szkole — z tego świerzbu trudno było dzieci Jarosza wyleczyć, podobnie przedstawiała się sprawa z wszami. Tedy dzieci Jarosza miały świerzb i wszy, a dzieci Kruczka wszy ani świerzbu nie miały, mimo to jednak Leon Kruczek został kochankiem Lucyny Jarosz. Doktor dowiedział się o tym od żony Kruczka, Marianny, która chorowała na serce i często do niego do ośrodka zdrowia przyjeżdżała, zwierzając mu się z dolegliwości ciała i ducha. Kochankiem zaś Lucyny Jarosz został Leon Kruczek w ten sposób, że wieczorem zachodził do Jarosza z pół litrem wódki. Zmęczony pracą Jarosz zapadał w mocny sen już po kilku kieliszkach, a wtedy Leon Kruczek i Lucyna Jarosz wlekli go na łóżko, kładli się obok niego, a potem włazili na siebie. Rankiem Leon Kruczek mówił do Jarosza, że upił się i nic nie pamięta, a że niczego nie pamiętał także i Paweł Jarosz, nie dziwił się, że w swoim łóżku, obok swojej żony i siebie znajdował Kruczka. Marianna Kruczek żadnych skarg o to do nikogo nie wnosiła, ponieważ z natury rzeczy była kobietą cichą i pokorną oraz chorowała na serce. Tyle tylko, że wspominała o tej sprawie doktorowi, gdyż, jak się jej zdawało, z powodu nocnych pobytów męża w domu Jaroszów serce jej bardziej niż kiedyś dokuczało.
Dziwił się doktor Niegłowicz, że Leon Kruczek woli brzydką i brzuchatą Jaroszową od własnej czyściutkiej ładnej żonki, i nawet go kiedyś przy jakiejś okazji o tę sprawę zagadnął, napominając, że żona z tego powodu bardziej cierpi na serce. „Nie wiem, dlaczego chodzę do Jaroszów — po długim namyśle powiedział doktorowi Kruczek. — Sam się nad tą sprawą często zastanawiam. Nic mi się w Jaroszowej nie podoba, ale korci mnie do niej, ponieważ ona chodzi bez majtek, a moja żona ma zawsze na sobie majtki. Lubię czasem, doktorze, włożyć rękę pod sukienkę, kiedy się tego najmniej spodziewa, kręci się po domu albo między stołem i kuchnią. U żony zawsze trafiam na majtki, a u Jaroszowej od razu dotykam tego co trzeba. I to mnie, myślę, do niej korci”. Kręcił ze zdumieniem Niegłowicz swoją siwiejącą głową, aż pewnego dnia zobaczył, jak jego dwa psy wygrzebały spod śniegu pół bochenka starego chleba, który Makuchowa jeszcze na jesieni rzuciła w ogrodzie ptakom. Chleb przeleżał pod śniegiem prawie dwa miesiące, niemal zgnił i skawalił się w sopel lodowy. Wyniosła Makuchowa psom dwie miski pełne parującej kaszy ze skwarkami, ale psy wygrzebały właśnie ów przegniły chleb, zlekceważyły parującą kaszę, i, warcząc na siebie jakby straszliwie wygłodzone, zżarły go doszczętnie, kaszę zaś ze skwarkami pozostawiły nietkniętą. Rozmyślał doktor o tej sprawie i doszedł do wniosku, że ów przegniły i zmieniony na twardy sopel chleb wydał im się miły, ponieważ same go sobie w śniegu wynalazły, a kaszę ze skwarkami — jak co dzień — otrzymywały od Makuchowej bez żadnych starań. Podobnie też musiało być z owym Leonem Kruczkiem, który wolał brzydką i brzuchatą Jaroszową bez majtek, od własnej żony Marianny, która chodziła w majtkach. Bo tamta była zdobyczna, a ta własna i niejako należna.
Zdarzyło się jednak, że najstarsza córka Jaroszów poszła do Pierwszej Komunii i otrzymała od proboszcza Mizerery obrazek święty z własnym imieniem i nazwiskiem. Ów obrazek zawiozła Jaroszowa do Bart, do ramiarza, prosząc go, aby go oprawił w szkło i ramki drewniane, ponieważ obrazek chciała zawiesić na honorowym miejscu w swym mieszkaniu. Oprawa i szkło nie kosztowały wiele, ale był to ten okres w miesiącu, gdy Jaroszowa pożyczała od ludzi pieniądze. Ramiarz miał lat sześćdziesiąt, Jaroszowa wydawała mu się młoda, bo w rzeczy samej liczyła sobie tylko trzydzieści pięć lat. Zaproponował więc Jaroszowej, aby mu dała za oprawę to, co ma pod sukienką. Nie musiała Jaroszowa nawet majtek zdejmować, bo ich nie nosiła, ale zaraz ochoczo poszła z ramiarzem na zaplecze jego warsztatu i tam zapłaciła za usługę na starej kanapce. Odtąd dwa razy w tygodniu jeździła autobusem do Bart po zakupy i zawsze wstępowała na pół godziny do ramiarza, gdzie na zapleczu jego warsztatu podciągała spódnicę za niewielką sumę pieniędzy. Zasmakował w tym Lucyna Jaroszowa, bo do tej pory nikt jej jeszcze za podobne sprawy nie płacił, a niektórym kobietom bardzo imponuje, gdy mogą otrzymać pieniądze za coś, co inne dają za darmo. A ponieważ po zrobieniu zakupów i spędzeniu owej „pół godziny” z ramiarzem pozostawało jeszcze sporo czasu do odjazdu autobusu, tedy zaproponowała staremu, aby jeszcze jakiegoś kolegę wynalazł na drugie pół godziny. Nie było o to trudno, bo po sąsiedzku z ramiarzem miał warsztat stary szewc. Od niego brała już jednak nieco więcej pieniędzy. Odtąd zawsze wracała do Skiroławek z siatką pełną zakupów. Przestała wtedy pożyczać pieniądze od ludzi w wiosce, a nawet oddała dawne długi i dumnie głowę nosiła, bo wydawało się jej, że stała się mądrzejsza od innych i przez to w jakiś sposób wywyższona. Nie każda bowiem kobieta znalazła takie miejsce, gdzie wystarczyło podciągnąć kieckę i położyć się na kanapce, odleżeć na niej godzinę lub dwie, aż skończy się głośne sapanie dwóch, a niekiedy trzech starych mężczyzn, i już miała pełną siatkę zakupów. Do owych mężczyzn odnosiła się życzliwie i gdy któryś z nich zbytnio się zasapał, zawsze go serdecznie poklepała po plecach, pocieszając: „drugim razem pójdzie ci lepiej”. Bo w rzeczy samej po swojemu ich polubiła, a szczególnie dla niej miłą była ich lubieżność i żarłoczna zachłanność na jej wdzięki, jak ją podmacywali i jak ją oglądali, przez co także czuła się wywyższona nad inne, że stanowi tak smakowity kęsek.
W tym stanie rzeczy, gdy zjawił się u Jaroszów Leon Kruczek z półlitrówką wódki, wyganiała go krzycząc, że nie pozwoli, aby jej męża rozpijał, przez co Kruczek rozumiał, że w nim nie gustuje. Próbował różnych sposobów, aby ją znowu ku sobie dobrze usposobić, rozgłosił, że się ze Skiroławek wyprowadza, więcej go już tu nikt nie zobaczy, dom swój sprzeda i przeniesie się do brata w mieście, gdzie otrzyma pracę i mieszkanie. W rzeczy samej znalazł kupca na dom, niejakiego Grzegorza Bułę, murarza z Trumiejek. A że wszystkie te sposoby nie robiły na Lucynie Jarosz żadnego wrażenia, Kruczek opuścił się w pracy i zaczął nawet w południe nachodzić mieszkanie Jaroszów, aby choć raz włożyć jej rękę pod sukienkę i od razu trafić na ową sprawę. Wyrzucała go za drzwi Jaroszowa i nie dała się dotykać, ale oko odtrąconego mężczyzny bywa niekiedy bystre jak oko orła bielika. Zapamiętał Kruczek, że regularnie dwa razy w tygodniu jeździ Jaroszowa do Bart, nie pożycza od nikogo pieniędzy, co siłą rzeczy znaczy, że w Bartach się puszcza za pieniądze. Żadna kobieta takiej obelgi nie zniesie, nawet jeśli to prawda. Umyśliła więc sobie Jaroszowa zemstę na dawnym kochanku i wspomniała mężowi, że Kruczek ją w domu nachodzi i propozycje różne czyni, umówił się z nią nawet o trzeciej w młodniku nad jeziorem, hen, za domem doktora Niegłowicza. Oburzył się Paweł Jarosz, że przyjaciel, który dawniej do niego co drugi dzień z pół litrem przychodził, żonę mu teraz chce wykorzystać. „Idź na to spotkanie — powiedział do żony — a my już go tam dopadniemy”. Poszedł Leon Kruczek na umówione spotkanie i ona przyszła, a stało się to we wtorek, gdy doktor Niegłowicz właśnie do swego domu wrócił z ośrodka zdrowia w Trumiejkach. Uciekał z młodnika Leon Kruczek, a za nim goniło aż czterech drwali — Jarosz, Ziętek, Cegłowski i Stasiak, wszyscy czterej, co w jednym domu z Jaroszami mieszkali. Słoneczko połyskiwało na ostrzach siekier i tasaka, a Jarosz miał nóż w ręku i przedzierając się przez młodnik krzyczał, że jaja wyrżnie Kruczkowi. I byłoby się to niechybnie stało, ponieważ Jarosz miał długie nogi i szybciej biegł od Kruczka, ale ten dopadł ogrodzenia przy domu doktora, przeskoczył przez nie i, niepomny, że dwa wilczury Niegłowicza wyrywają mu mięso z łydek, wdarł się na ganek, a potem wbiegł do salonu, gdzie doktor jadł obiad. Ukląkł przed doktorem i błagał go o ratunek.
Niegłowicz wstał od stołu, wyjął z szafy swoją włoską dubeltówkę kurkową i wyszedł przed dom. Zobaczył za bramą czterech czerwonych od gonitwy drwali. Jarosz wymachiwał nożem, a inni siekierami i tasakiem. Psy rwały się do nich po drugiej stronie płotu, ale im — z takim uzbrojeniem — niestraszne