Królestwo. Szczepan Twardoch

Królestwo - Szczepan Twardoch


Скачать книгу
cieszyła mnie jego klęska, kiedy ukrywaliśmy, ukrywamy się na Politechnice. Cieszyła to złe słowo, ale znajdowałam w niej ukojenie i satysfakcję. Może dlatego, że mam go wreszcie dla siebie.

      – Jakub, musimy ci założyć te buty – mówię, powiedziałam.

      W końcu kiwa głową, pokiwał. Zzuwam więc z niego rozlatujące się trzewiki, po rozmiarze widzę, że niemieckie, podkute saperki będą mu pasować, naciągam je z trudem na skostniałe, zesztywniałe stopy Jakubowe w onucach i w końcu udało się, Jakub znowu w wysokich butach.

      Gaszę ogień w piecu, żeby nie marnować paliwa i żeby nie zaczął dymić, po czym kładę się obok Jakuba, przytulam się do niego, jak najmocniej umiem, i myślę o tym, że już niedługo, że przetrwamy. W końcu przyjdą Sowieci.

      Przypominam sobie o znalezionej książce, ale nie mam siły wstawać, wychodzić spod koca, nie mam też siły ani ochoty czytać, nawet gdyby to był jakiś najlepszy, a nieznany mi romans Dołęgi-Mostowicza. Po prostu więc wtulam się w to, co zostało z Jakuba, i próbuję sobie przypomnieć, jakie było w dotyku i jak pachniało jego wielkie, ciężkie ciało, kiedy było jeszcze jego wielkim i ciężkim ciałem, a nie zaledwie cieniem tego ciała.

      Przypominam sobie jego szerokie barki i plecy, potężne ramiona i zachłanne ręce, smak jego potu i zapach jego perfum i kiedy myślę o przedwojennym zapachu jego perfum, to Jakub nagle się odzywa, po raz pierwszy od paru dni:

      – Co tu tak śmierdzi? – mówi słabym, bardzo słabym głosem, powiedział.

      Kiedy to było, kiedy to powiedział, mówi? Kiedy jest teraz? Czy jestem tu, na Politechnice, byłam, czy gdzie jestem?

      Ja też nagle czuję zapach trupa, teraz czuję, wtedy czułam, wyraźny i nagle bardzo silny. Gdzie czuję, gdzie jestem? W szarości? Czyżby zaczął gnić? Wiele razy widziałam, jak ludzie z głodu i wycieńczenia zaczynają gnić za życia, od dawna martwi w sercach, żyją jeszcze niby, ale gniją im ciała, odleżyny podbiegają ropą, lęgną się w nich musze larwy, zjadające te półtrupy za życia, wszystko to widziałam, widzę, gdzie widzę, widziałam?

      Zrzucam z Jakuba koc, rozpinam na nim ubrania, szukam tych gnijących odleżyn, szukałam.

      Wtedy przypominam sobie o butach ściągniętych z trupa.

      DAWID

      Spotkałem w życiu wielu złych ludzi, ale nie spotkałem nikogo gorszego niż mój ojciec.

      Znałem niemieckich żandarmów, którzy dla zabawy strzelali w tłum, tak po prostu, żeby kogoś zabić.

      Znałem w ten dziwny sposób, a zatem całkiem dobrze, samego Frankensteina, jak nazywaliśmy Josefa Blöschego, dwa razy do mnie strzelał, nie trafił ani razu. To bardzo intymna relacja, znać kogoś, bo dwa razy do ciebie strzelał, ale ani razu nie trafił. Więc znałem go dobrze, coś nas łączyło, linia, na której cztery punkty, oko Blöschego, szczerbinka jego pistoletu maszynowego, następnie tegoż pistoletu maszynowego muszka, następnie sam środek moich pleców, ja jednak biegnę i w efekcie punkt na moich plecach opuszcza prostą, łączącą oko Blöschego, muszkę i szczerbinkę, i kiedy po tej prostej podążają trzy wystrzelone w krótkiej serii pociski, to napotyka nie moje plecy, lecz bruk.

      Więc znałem Blöschego, który lubił strzelać do ludzi.

      Znałem też żydowskiego odemana, który zaprowadził na Umschlag własną żonę i trzy córeczki, pracował zresztą w tym samym rejonie co mój ojciec. Znałem złodziei, którzy kradli głodującym ostatnie kromki chleba, choć sami nie byli głodni. Znałem kobietę, która z głodu zjadła nogę swojego dziecka, nie osobiście, ale widziałem, jak prowadzili ją po ulicy. Znałem takich, których jedyną rozkoszą było cierpienie innych. Znałem ludzi, którzy z zabijania uczynili sobie zawód. Znałem takich, którzy zdradzali przyjaciół. Znałem takich, którzy umieli wyrwać dziecko z rąk matki i na jej oczach roztrzaskać mu głowę. Znałem takich, którzy gwałcili żony na oczach mężów i dzieci, po to tylko, by potem ich wszystkich pozabijać.

      Znałem zdrajców, znałem nienawistników, znałem morderców, tchórzy, karierowiczów, katów, donosicieli, gwałcicieli.

      Znałem wszystkie rodzaje zła, jakie można znaleźć w człowieku, mój ojciec jest jednak najgorszy.

      Nazywam się Dawid Szapiro. Mój ojciec nazywa się Jakub Szapiro i był kiedyś bokserem, był weteranem dwóch wojen, był królem i bogiem, był aniołem śmierci i był zgorzkniałym mędrcem, ale przede wszystkim mój ojciec jest łajdakiem.

      Mój ojciec winien jest wszystkiemu, co się wydarzyło.

      Wszystkiemu. Winien jest całemu złu, on, jego wielka postać, jego cuchnący alkoholem oddech, jego drogie ubrania i jego ciężkie westchnienia, które słyszałem zza ściany, kiedy zmęczony siadał przy stole w jadalni.

      Miałem dziesięć lat, kiedy zaczęła się wojna, i dziwnie, inaczej pamiętam życie, które było wcześniej. To nie było prawdziwe życie. Prawie jakby tego życia w ogóle nie było.

      Ale ojca pamiętam. Pamiętam zapach jego papierosów. I te wszystkie przedmioty, które kochał bardziej niż ludzi i które, kiedyś nędzarz, a potem bogacz, układał przed snem pieczołowicie na nocnym stoliku, złote spinki do mankietów, pistolet o perłowych okładzinach rękojeści, nóż, pióro, złotą papierośnicę, nienawidziłem tego wszystkiego, a jednocześnie przecież mnie fascynowały te jego rzeczy, jakbym oglądając je, dotykając ich delikatnie, tak by się nie domyślił, że ich dotykałem, dotykał jakoś tego, czym albo kim był mój ojciec.

      Mieszkaliśmy wtedy w dużym mieszkaniu na Nalewkach, w kamienicy pod numerem 40, zaraz przy placu Muranowskim i było to najlepsze mieszkanie na całej ulicy. Ojciec nie chciał mieszkać nigdzie indziej, dopiero potem się przenieśliśmy do wielkiej willi, którą uznał wtedy za pałac godny wielkości jego osoby.

      W domu go nie było prawie nigdy, ani w tym pierwszym, na Nalewkach, ani w pałacu, ojciec miał zawsze swoje sprawy gdzieś indziej, więc to, co pamiętam sprzed wojny najwyraźniej, to mama i jej samotność. Wiem, że byliśmy wtedy bardzo bogaci, mama zaś była ciągle sama. Kiedy go nie było, a my szliśmy już spać, mama czasem mówiła do siebie. Słyszałem zza ściany, jak siedziała w kuchni, czułem zapach jej perfumowanych papierosów i słyszałem, jak szepcze do siebie, ale nie słyszałem słów, potem słyszałem, jak cicho się śmieje albo płacze i znowu coś szepcze, ale nigdy nie słyszałem słów.

      Wteraz wiem, co mówiła, ale zachowam to dla siebie.

      Kiedy ojciec się pojawiał, mama nie przestawała być samotna. Pamiętam więc jego wielką, ociężałą postać, potężne barki, duże dłonie. Pamiętam jego zapach – zwykle pachniał alkoholem, tytoniem, wodą kolońską i innymi zapachami, których nie rozpoznawałem wtedy jako damskich perfum, ale i tak czułem ich obcość. Czułem, że nie należą do naszego domu.

      Nas ledwie zauważał. Miał mnie i Daniela, mojego bliźniaczego brata, za część wystroju jego kolorowego życia.

      Czy może jestem niesprawiedliwy? Czy kochał nas, tylko w takich dziwnych łożyskach i korytach układał się nurt jego miłości?

      Może jestem niesprawiedliwy, ale czyż nie jest wobec niego sprawiedliwością nawet taka niesprawiedliwość?

      Czy więc miał nas za dopełnienie tego, co uważał za życie godne prawdziwego mensza, czy za tego życia wystrój? Taką rolę odgrywała też mama z całym jej cielesnym i duchowym pięknem, mieszkanie, potem willa, w których mama siedziała sama i sama szeptała do siebie po nocach, i sama po nocach płakała, i my, jego synowie, Daniel i Dawid, nasze biblijne imiona zupełnie bez sensu, bo przecież ojciec nie wierzył ani w Boga, ani w wielką historię naszego narodu, ani w liczby, ani w święte księgi, nasz


Скачать книгу