Królestwo. Szczepan Twardoch

Królestwo - Szczepan Twardoch


Скачать книгу
kochałem samoloty. Od kiedy pamiętam.

      Nie wiem dlaczego, bo nie interesowały mnie na przykład ani automobile, ani statki, ani kolej, w samolotach było za to coś niezwykle pociągającego, same ich kształty mnie jakoś cieszyły. Perspektywa oderwania od ziemi, spojrzenie z lotu ptaka były dla mnie czymś zniewalająco, uwodząco pięknym. Nigdy nie zapomnę tego naszego krótkiego lotu w 1937, widoku Warszawy pod nami i potem tych wszystkich krzyków, płaczów, i na końcu tego tak przedłużającego się i wypełnionego cierpieniem całej naszej czwórki milczenia.

      Może to wtedy pokochałem samoloty? Po tym krótkim locie lockheedem electrą? Kiedy na przykład zacząłem prenumerować „Skrzydlatą Polskę”? Jesienią 1937 czy wcześniej? Nie pamiętam.

      Nie chcę pamiętać.

      Pamiętam, że nie miałem ostatniego przed wojną, sierpniowego numeru, pamiętam, że ostatni, jaki przyszedł pocztą, był numer z lipca, z piękną grafiką z RWD-16 na okładce. To była chyba reklama; na okładce napisano, że samolot dwumiejscowy, że silnik 60 koni, że dziesięć litrów paliwa samochodowego na sto kilometrów i, przede wszystkim, była cena: 9500 złotych.

      Zapytałem wtedy ojca, czy to dużo. Bo to było trochę wcześniej, zanim zaczęła się wojna. Jeszcze w lipcu.

      Siedzieliśmy w salonie naszej mokotowskiej willi, grało radio, mama czytała jakąś powieść, miała na sobie letnią sukienkę w wielkie granatowe kwiaty, Daniel rysował, ojciec leżał na kanapie, bosy, w jasnych, płóciennych spodniach i w podkoszulku, z którego dekoltu wystawały mu gęste, siwiejące już włosy na piersi, palił papierosa i patrzył w sufit. Było gorące, szabasowe popołudnie, dojrzałe lato, nasycone sobą, nabrzmiałe w upale, inne niż w czerwcu, nabrzmiałe brzęczeniem pszczół w ogrodzie, wymieszanymi zapachami, ciepłem bijącym od rozgrzanych granitowych kostek, którymi wyłożono ogrodowe ścieżki. Był spokój, ale coś w tym spokoju gęstniało, tak jak gęstnieje powietrze przed burzą.

      To ostatnie takie popołudnie, jakie pamiętam. Może potem jeszcze jakieś się zdarzyły, ale nie umiem sobie przypomnieć żadnego. Wszyscy byli więc czymś zajęci, a ja rozłożyłem nowy numer „Skrzydlatej Polski” i po dokładnym przestudiowaniu wszystkich szczegółów okładkowej grafiki zapytałem ojca, ile to jest 9500 zł, ten wzruszył ramionami, mówiąc, że zależy dla kogo. Że tyle co tanie auto. I że dla jednych to fortuna, jakiej przez całe życie nie zdobędą, a dla innych to można tyle jednej nocy wydać. I dlaczego pytam.

      Odpowiedziałem, że tu piszą, że tyle kosztuje samolot, RWD-16.

      – Naucz się latać, to ci kupię – powiedział ojciec.

      Mama oczywiście zaprotestowała natychmiast, zapytała w jidysz, czy naprawdę tak bardzo zależy mu na tym, by nas zepsuć, ojciec znowu wzruszył ramionami, sięgnął po „Nasz Przegląd” i schował się za płachtą gazety. Ja zacząłem czytać cudowny artykuł podpisany: dr Eugeniusz Przysiecki – o tym, jak autor artykułu wraz z jeszcze jednym oficerem polecieli do Teheranu przekazać samolot RWD-13 jako prezent ślubny szachowi i jego nowo poślubionej małżonce, egipskiej księżniczce Powzieh.

      Cały przelot Przysieckiego był w artykule bardzo malowniczo opisany i czułem się, jakbym prawie siedział w tym małym samolocie, jakbym widział te wszystkie lotniska, które autor w drodze do Teheranu odwiedza, jakbym sam przelatywał nad wysokimi górami i nad Morzem Czarnym, słuchając, czy silnik dobrze idzie, jakbym sam awanturował się z tureckimi urzędnikami, a potem przechadzał się uliczkami Bejrutu, przyglądając się europejskim damom mówiącym po francusku i damom arabskim ukrytym pod welonami.

      Numer „Skrzydlatej” kończył się grafiką reklamującą Państwowe Zakłady Lotnicze, na której widniał piękny dwusilnikowy łoś, przechylony w nurkowym locie, z karabinem maszynowym wystającym z całkowicie przeszklonej kabiny bombardiera i strzelcem przednim na nosie. Karabiny maszynowe w łosiu nazywały się „szczeniaki” i wydawało mi się to bardzo zabawne, że można określić karabin maszynowy, a więc coś należącego do rzeczywistości zimnej, stalowej, pachnącej oliwą i prochem, mianem szczeniaka, a więc czegoś, co jest czymś ciepłym, puszystym, zabawnym i słodkim. Karabin maszynowy przecież w ogóle nie jest ciepły ani puszysty, nie bawi się wesoło i nie kłuje tak śmiesznie małymi ząbkami, jak kłują niezdarne ukąszenia małych piesków, które jeszcze nie nauczyły się dobrze gryźć. Karabin maszynowy jest zupełnie inny.

      Ale sam bombowiec Łoś całkiem mi się podobał.

      Najbardziej jednak lubiłem samoloty pasażerskie i myśliwce, bo były najpiękniejsze. Nie bardzo podobały mi się polskie myśliwskie górnopłaty, bo wyglądały już bardzo archaicznie dla kogoś takiego jak ja, dla kogoś, kto naoglądał się nowoczesnych samolotów w „Skrzydlatej Polsce”, więc był na bieżąco z najnowszymi trendami w projektowaniu aeroplanów, najbardziej podobały mi się brytyjskie hurricane’y i spitfire’y, podobały mi się niemieckie myśliwce, messerschmitty, przy których polskie pe wyglądały jak jakieś pokraczne łącznikowce, ale bombowiec Łoś też mógł być, w przeciwieństwie do niezgrabnych, ciężkich na łeb dornierów smukły i piękny, najbardziej jednak podobały mi się maszyny pasażerskie, jak lockheed electra, w którym w 1937 roku siedzieliśmy i z którego tak głupio, tak brzemiennie w skutkach, tak niepotrzebnie wysiedliśmy.

      Długo przyglądałem się łosiowi na ostatniej stronie okładki „Skrzydlatej Polski” i potem, kiedy już się wszystko zaczęło, wiele jeszcze razy przeglądałem ten numer, zabrałem go nawet ze sobą, kiedy się z tej willi wyprowadzaliśmy.

      W ostatni szabas przed wybuchem wojny ojciec wstał wcześnie rano. Pamiętam to doskonale, bo wszystko pamiętam, bardzo jasno i bardzo wyraźnie. Ojciec wstał więc bardzo wcześnie, ja jednak wstałem jeszcze wcześniej, chciałem pobyć sam, bez towarzystwa, w samotności, nawet bez Daniela. Chciałem pooglądać album z samolotami, może jakiś samolot narysować, może którąś z moich ulubionych, fantastycznych konstrukcji, które tworzyłem w wyobraźni z części oglądanych na zdjęciach samolotów i potem przekroje, rzuty i plany takich zmyślonych maszyn przelewałem na papier.

      Były to zwykle ogromne samoloty pasażerskie o wielkich, przestronnych kabinach, w których znajdowały się nawet łóżka do spania, toalety i łazienki, i bawialnie. Na zewnątrz kadłubów umieszczałem półsferyczne kabiny obserwacyjne i wieżyczki z karabinami maszynowymi do obrony niewinnych pasażerów.

      Samoloty bywały nawet sześciosilnikowe, bo wyobrażałem sobie, że im więcej silników w skrzydłach, tym śmiglejsze będą. Taką właśnie wspaniałą maszynę rysowałem od piątej rano, sam w salonie, w ostatni szabas przed wojną.

      Na ogonie wymalowałem mu czerwono-białą szachownicę.

      Kroków ojca nie usłyszałem.

      – To polski samolot? – zapytał, stanąwszy za moimi plecami.

      Potwierdziłem.

      – Jak się nazywa?

      Zastanowiłem się chwilę. Nie nad nazwą, tę miałem wymyśloną już od dłuższego czasu, ale nad tym, czy mu ją zdradzić.

      – Dawid 39b.

      – Był jakiś „a”, skoro ten jest „b”?

      – Był. Ale go nie narysowałem. Narysowałem od razu „b”. 39b. Dawid 39b.

      – Polski samolot nie mógłby się nazywać „Dawid” – powiedział ojciec. – To żydowskie imię.

      No więc było nazwy nie zdradzać, oczywiście. Dobrze mi się wydawało, że nie zrozumie. Wzruszyłem ramionami, nie odwracając się znad kartki papieru.

      – A dlaczego „be”? – pytał dalej…

      – Be jak „bojowy”.

      – Aha.


Скачать книгу