Królestwo. Szczepan Twardoch

Królestwo - Szczepan Twardoch


Скачать книгу
choć żydowskiego, a nie legionistę, w warszawskim pułku fetowano chętnie i na sierpniowych manewrach na północnym Mazowszu organizowano nawet prowizoryczne walki bokserskie.

      Teraz zielona, mundurowa bluza ciasno opinała jego potężny brzuch i szerokie ramiona. Na pagonach miał po trzy czerwone belki, na odrobinę siwiejącej już głowie furażerkę. Zdziwiłem się, bo widziałem, że inni szli do wojska w cywilnych ubraniach, dopiero na miejscu dostawali mundury. Własne mundury mieli tylko oficerowie, a mój ojciec, jak już powiedziałem, był zaledwie plutonowym.

      – Już masz mundur? – zapytałem.

      – Ja tam dobrze wiem, jak jest z mundurami w tym ich cyrkowym wojsku – odpowiedział. – Nie sądzę, żeby się coś przez ostatnie dwadzieścia lat zmieniło. Daliby mi mundur za ciasny i jakieś buty, w których po dwóch kilometrach nogi miałbym w pęcherzach całe. Albo i nie dali wcale. Więc kazałem sobie uszyć na cito.

      – I pozwolą ci ten mundur zachować?

      – Pozwolą. Mnie pozwolą.

      – A dlaczego nie masz rogatywki?

      Poprawił furażerkę na głowie.

      – Bo mi się te ich idiotyczne rogatywki nie podobają. Wolę furażerkę, wygląda to przynajmniej po ludzku, nie jak z cyrku. W takiej się biłem dwadzieścia lat temu, to teraz też mogę. Często się jeszcze wojsko w furażerkach widzi.

      – Karabin też masz swój? – pytałem dalej, pytania zadając mądrzejsze, niż sam zdawałem sobie z tego sprawę.

      Roześmiał się.

      – Nie, karabin, syneczku, dostanę od Rzeczpospolitej Polskiej. Jeśli karabinu dla mnie starczy. Mam za to co innego…

      Sięgnął do kieszeni, pokazał mi mały pistolet, który w niej schował.

      – Dla bezpieczeństwa. Gdyby mi jakie oficery za bardzo pyskowały – śmiał się, po czym spoważniał nagle, jakby coś mu tę wesołość ucięło. Matka nie pozwalała mu nigdy pokazywać nam broni, strzegł jej zresztą zawsze przed nami bardzo skutecznie.

      Wyciągnął do mnie rękę, przygarnął, niezdarnie, przytulił. Pogłaskał po głowie.

      Bardzo go wtedy kochałem, mimo wszystko.

      – Nie budź mamy ani Daniela. Niech się wyśpią. Niech odpoczną.

      – Kiedy wrócisz? Jak pokonacie Niemców?

      – Nie sądzę, żebyśmy pokonali Niemców…

      – Jak to…? – przestraszyłem się.

      Każda gazeta pisała o tym, jak potężna jest polska armia. A teraz staje się jeszcze potężniejsza, skoro idzie do niej mój ojciec, najpotężniejszy człowiek, jakiego znam. Słuchałem przemówień marszałka Rydza i jakoś nie przekonywały mnie pełne niedowierzania miny ojca czy narzekania mamy, kiedy słuchali ich razem ze mną.

      – Tak to. Ale może uda się ich na jakiś czas zatrzymać. Aż się Francuzi ruszą.

      Rozpogodziłem się. Tyle mi wystarczy. Że się Francuzi ruszą.

      – Mam coś dla ciebie – powiedział.

      – Tak? – zapytałem głupio.

      Uśmiechnął się i sięgnął do kieszeni. Wyciągnął z niej małe pudełeczko zawinięte w szary papier i przewiązane sznurkiem.

      – Otwórz, dopiero jak wyjadę. Należał do wujka Kaplicy. Teraz jest twój.

      Pocałował mnie, wyszedł na dwór.

      Wiem doskonale, co się z nim działo potem, wiem wszystko.

      Wyszedł mianowicie, stanął na chodniku przy Puławskiej, rozejrzał się, poprawił furażerkę, pomacał nielegalny pistolet w kieszeni. Pod płotem na chodniku siedział jakiś polski wyrostek, ojciec kojarzył, że często pętał się po okolicy. Chłopak, wysoki jak na swój wiek, chudy i piegowaty, gapił się na ojca.

      Ojciec wyciągnął z kieszeni na piersi srebrną papierośnicę i zapalniczkę, zapalił papierosa, chwilę się nad czymś zastanawiał, po czym rzucił chłopakowi papierośnicę. Ten nawet się nie zdziwił, po prostu schował ją do kieszeni, zerwał się, jakby ojciec rzucił w niego kamieniem, nie prezentem, i uciekł. Ojciec uśmiechnął się, zaklął głośno po żydowsku, zarzucił na ramię niewielki węzełek, jaki zabrał ze sobą z domu, i ruszył przed siebie.

      Wtedy jeszcze widziałem go przez okno z salonu.

      Widziałem, jak szedł, paląc i – prawie jestem pewien – pogwizdując jednocześnie. Patrzyłem za nim, aż zniknęły mi zupełnie z oczu jego szerokie plecy w zielonym mundurze.

      W dłoni trzymałem prezent od niego, pudełeczko wielkości dwóch pudełek zapałek. Rozwiązałem sznureczek, rozdarłem papier, otwarłem pudełko.

      W środku był nieduży scyzoryk, prawdziwy gerlach od Kobylańskich, z perłowymi okładzinami i dwoma ostrzami, krótszym i dłuższym. Na dłuższym było wygrawerowane hasło „Socyalizm albo śmierć”, ostrze zaś było bardzo ostre, co natychmiast sprawdziłem. Scyzoryk był piękny i strasznie mi się podobał, i bardzo się ucieszyłem, po czym natychmiast zrobiło mi się przykro: dlaczego tata nie dał żadnego prezentu Danielowi? Dlaczego dał tylko mnie? Czy powinienem teraz ukryć ten prezent przed bratem, żeby nie było mu przykro, żeby nie było mu żal, że nic nie dostał? Ale jak miałbym się nie podzielić z nim radością z prezentu?

      Pokazałem więc w końcu scyzoryk Danielowi. Zapytałem fałszywie, czy nie chciałby go dostać ode mnie. Odmówił. Daniel potrafił cieszyć się z mojej radości bez cienia zawiści.

      Mój ojciec poszedł zaś przed siebie. Mój ojciec, który od dawna nigdzie piechotą nie chodził, teraz jednak poszedł piechotą, nawet nie tramwajem, wiem, że nie pojechał tramwajem, tylko po prostu poszedł, chociaż do cytadeli, gdzie mieściły się koszary jego pułku, było przecież dobre osiem czy dziewięć kilometrów.

      Poszedł, nawet nie spojrzawszy przez ramię na swojego czerwonego chryslera, którego tak lubił, a którego wtedy jeszcze nie zarekwirowali; stał na chodniku przed domem.

      Ruszył więc piechotą. Żeby rozchodzić nowe, piechociarskie trzewiki z grubej skóry, podkute gwoździami i dobrze opatrzone owijaczami, żeby rozruszać odwykłe od chodzenia mięśnie, żeby popatrzeć na miasto z innej niż na co dzień perspektywy, żeby cieszyć się mijającym chłodem letniego poranka, pogodą, życiem. Popatrzeć na śpieszące do swych zajęć dziewczyny, na kombinujących coś jak zwykle wyrostków, na samochody, na tramwaje.

      Po dwóch godzinach z kawałkiem doszedł do Cytadeli, utykając trochę, bo na prawej nodze zrobił mu się pęcherz. Oficer, biegający po dziedzińcu z obłędem w niewyspanych oczach, sprawdził ojca, skierował go do odpowiedniego sierżanta, ten zdziwił się ojca mundurem i był z tego ojcowskiego munduru posiadania wyraźnie niezadowolony, ojciec jednak zapytał, czy pan sierżant chce Najjaśniejszą Rzeczpospolitą zubożyć o jeden niepotrzebny mundur, a niepotrzebny, bo plutonowy Szapiro mundur już własny posiada. Sierżant pogderał i machnął ręką, po czym odesłał ojca do kompanii ciężkich karabinów maszynowych w drugim batalionie, który pobrawszy przydzielone mu uzbrojenie, sprzęt, umundurowanie, zapas amunicji i żywności, wymaszerował wczoraj z Cytadeli i teraz mobilizował się dalej na Marymoncie, na skraju Lasku Bielańskiego, tak że w drogę marsz, plutonowy.

      Ojciec, uśmiechając się od ucha do ucha, zaprotestował, że ma już dość chodzenia, że szedł tutaj aż z Mokotowa i jeszcze nie dostał przydziału, a już ma pęcherze na nogach. Sierżant nawet nie próbował zrozumieć tego żartu, ojciec ruszył więc w dalszą drogę, przeszedł na Marymont, ciągle w znakomitym humorze.

      Sam nie rozumiał powodów


Скачать книгу