Asymetria. Lisa Halliday
były blade i gładkie, a Alice, przechodząc koło kominka, nie mogła się oprzeć, żeby leciuteńko nie przekręcić jednego z nich… chociaż nigdy nie ośmieliła się przesunąć soboty do końca, do niedzieli, dwójki do trójki ani sierpnia do września, bo bała się, że później nie będzie umiała ustawić ich z powrotem.
Za kanapą stała wąska marmurowa konsola z lustrem, do wysokości jej łokcia wypełniona książkami. Wiele z nich było autorstwa znamienitych pisarzy, innych znała z nazwiska jako przyjaciół Ezry. Na przykład ten, który mówił na nią „Brzdąc”, napisał książkę o Auschwitz, a Ezra ułożył mu na czwartą stronę okładki asekurancko przychylnego blurba. Znajdowało się tam też kilka prebooków, w tym biografia Arthura Millera i powieść pióra chlebodawcy Alice, mająca się ukazać tej jesieni, z wciśniętym ciasno w środek listem do Ezry:
„Drogi Panie Blazer,
Jak Pan się przekona, czytając mój wstęp, Allatoona! to powieść absolutnie wyjątkowa, będąca zarazem subtelnym, wyrażającym szacunek i w ostatecznym rozrachunku triumfalnym hołdem dla Pana wpływu na nią. Nie proszę o poparcie, życzyłbym sobie tylko, żeby książka spodobała się Panu tak jak nam wszystkim w wydawnictwie Gryphon, jest bowiem zaskakująca, daje czytelnikowi przyjemność z uwagi na pewność siebie, wyborną kalibrację, olśniewającą błyskotliwość…”
Alice zamknęła prebooka i wyniosła na ganek książkę o Auschwitz.
Zdarzało się, że w porze obiadowej wpadał do nich sędziwy sąsiad i przynosił im jajka z własnego kurnika oraz miejscowe plotki. Kiedy indziej wieczorami grali z Ezrą w karty, czytali albo szli z latarką na przystań, żeby oglądać gwiazdy. W jedną sobotę zawędrowali aż na Ram’s Head, gdzie odbywało się przyjęcie weselne: mężczyźni z młotkami do krykieta ganiali po trawniku za bosonogimi druhnami, a w barze kwintet jazzowy wygrywał bigbandowe standardy.
– Nie – powiedział stanowczo, kiedy Alice prowokacyjnie pociągnęła go za ręce. Potem jednak rozległo się plemienne „ratata” Sing Sing Sing i Ezra zaczął bębnić dłońmi w powietrzu jak opętany przez Lionela Hamptona. Tu pstryknął palcami, tam uniósł piętę; w pewnym momencie stanął nawet na palcach i pozwolił sobie na krótkie ugięcie kolan. Wziął Alice za rękę i poprowadził ją niczym po krętych liniach spirografu, dłuższych i swobodniejszych z każdym piruetem, a wtedy tanecznym krokiem podeszła do nich jakaś kobieta, nosząca przypięty do sukienki do góry nogami kwiat, i oświadczyła:
– Wie pan, wszyscy mówią, że jest pan łudząco podobny do mojego męża.
– Bo jestem pani mężem – odparł Ezra, po czym przechylił Alice niemal zupełnie poziomo i poprowadził ją w stronę orkiestry.
Sypialnia mieściła się na najwyższym piętrze domu, gdzie podłogi skrzypiały uspokajająco, a stary dąb wypełniał okna falującą zielenią. Rano, kiedy leżała zwrócona twarzą do Ezry, wzdychała, wpatrując się w promienny brąz jego źrenic i zachwycając ich młodym wyglądem, przejrzystością i czujnością, chociaż widziały już tyle urodzin, wojen, ślubów, prezydentów, zabójstw, operacji, nagród i książek. Razem mieli dziewięćdziesiąt siedem lat, a im więcej czasu spędzali ze sobą, tym bardziej przeżyte przez niego lata myliły się Alice z jej własną przeszłością. Ptaki na zewnątrz plotkowały radośnie. Słońce oświetliło jej twarz, usiadła i wsunęła kosmyk włosów za ucho. Na policzku miała jeszcze odciśnięte fałdy poduszki. Niczym bejsbolista uroczyście przyłożyła palce do nosa, potem podbródka, łokcia, znowu do czubka nosa, i wreszcie pociągnęła się za ucho.
– Raz – powiedział chrapliwie Ezra.
Tak! Nos, podbródek, łokieć, udo, płatek ucha, płatek ucha, znowu czubek nosa, trzy szybkie klaśnięcia.
– Dwa.
Dobrze. Podbródek, udo, płatek jednego ucha, płatek drugiego ucha, jeden łokieć, drugi łokieć, wyimaginowany daszek u czapki.
– Uderzasz i biegniesz.
Kiedy przyszła jego kolej, Ezra powtórzył te gesty, ale dwa razy wolniej i ze śmiertelną powagą, a każdą sekwencję kończył, wskazując pępek Alice. Opadła ze śmiechem na poduszkę; Ezra opatulił ją i pocałował w głowę.
– Najsłodsza dziewczyno. Jesteś najsłodsza na świecie.
Te słowa podziałały na nią tak, jak gdyby wsunął jej do ucha rozgrzane piórko. W drugim uchu Alice zabrzęczał zegarek Ezry, oznajmiając południe niemal przepraszającym tonem, bo musiał im przypomnieć, która jest godzina.
„«Podążam swoim kursem precyzyjnie i pewnie jak lunatyk». Ale lunatyk wcale nie przemieszcza się pewnie i precyzyjnie. Jedynie chwiejny przywódca stara się zapewnić rządzonych i być może przede wszystkim siebie, że cele jego działania są przyzwoite i czyste. Jest pewien tylko jednego: że chce przewodzić. Sprawować władzę; być czczony; że chce posłuszeństwa. Do pewnego stopnia taką chęć odczuwają wszyscy politycy, inaczej bowiem wybraliby sobie jakieś inne, mniej autorytarne zajęcie. Ale w niektórych wypadkach to pragnienie okazuje się radykalne, zrodzone z kompulsywnej chęci kompensacji dawnych upokorzeń – jak, powiedzmy, pochodzenie z nieprawego łoża albo odmowa przyjęcia w poczet studentów ze strony uniwersytetu, na który dany polityk usiłował się kiedyś dostać. Rodzi się w nim wtedy dokuczliwe niczym obtarcie skóry do krwi poczucie, że świat go nie rozumie, nie docenia, i w tej sytuacji tego rodzaju jednostce wydaje się, że musi sama zmienić świat w taki sposób, aby ją zrozumiano i doceniono. Dominacja nie jest wyłącznie fantazją, lecz także formą zemsty za status osoby przegranej, podporządkowanej, «wyrzutka pośród wyrzutków» – tak pisał «The New York Times» w nekrologu Führera, liczącym nie mniej niż trzynaście tysięcy słów”.
W kuchni stały trzy małe butelki pinot noir, flaszka rosyjskiej wódki i nieotwarta jeszcze butelka knob creeka. Wyglądając przez okno na basen, gdzie siatką na długiej rączce Clete zdejmował nieczystości z powierzchni wody, Alice otworzyła wódkę, przechyliła flaszkę, by wziąć z niej długi łyk, i wróciła na ganek.
„Megalomania to jednakże niewłaściwe słowo. Zarówno jego sufiks, jak i prefiks sugerują nadmiar, niespójne poczucie własnej siły, urojenia. A przecież Hitler nie mylił się co do zakresu swojej władzy. Owszem, hołdował urojeniom, jeśli chodzi o wartość swoich celów, ale nie wydaje się możliwe, by przecenił udział swojej osoby w dziejach ludzkości. Kiedy w takim razie halucynacje pojedynczego człowieka stają się rzeczywistością świata? Czy każde pokolenie musi mierzyć się z kaprysami dyktatora? W Mein Kampf czytamy, że dzięki sprytnej i nieustannej propagandzie raj można przedstawić ludziom jako piekło, i odwrotnie, najgorsze przeżycia da się pokazać jak raj. Możliwe jest to jednak tylko wtedy, kiedy ludzie zaniedbują swoje obowiązki i zapominają o czujności. Tylko wtedy, gdy stajemy się współwinni przez zaniechanie. Tylko wtedy, kiedy sami lunatykujemy”.
Kolejny łyk.
– Kochanie? Kochanie, gdzie jesteś?
Odezwało się radio. W toalecie spłynęła woda. Chłopięce kroki na starych deskach podłogowych i w dół po schodach. Patrzyła przez okienko na ganku, jak Ezra podszedł do pudła, przypominającego starą drewnianą skrzynkę po amunicji, wyciągnął z niego jedną z wielu płyt i z namaszczeniem wysunął ją z koperty. Chwilę później rozległ się gwałtowny, jakby futrzasty dźwięk, a po nim tropikalne odgłosy, przywodzące na myśl hawajskie święto luau.
Beyond the blue horizon
Waits a beautiful day
Goodbye to things that bore me
Joy