Asymetria. Lisa Halliday
przez półtora miesiąca.
Zrobił kilka zdjęć Alice z ręką w gipsie.
– Kocham cię – zamruczała.
– Kochasz vicodin, nie mnie. Zabrakło nam kliszy.
Podszedł do szafy.
– Co tam masz?
– Nie powinno cię to interesować.
– Ale interesuje.
– Więcej dziewczyn. Związanych.
– Ile?
– Trzy.
– Jak się nazywają?
– Katie…
– Nie – odparła Alice. – Niech zgadnę. Katie i… Emily? Jest tam też Emily?
– No.
– I Miranda?
– Owszem.
– Te dziewuszyska naprawdę są niepoprawne.
– Niepoprawne – powtórzył, jak gdyby Alice wymyśliła to słowo.
Gips był ciężki. Kiedy nie miała nic na sobie, wydawał się jeszcze cięższy. Przewróciła się na brzuch i przeciągnęła jak kot o trzech łapach. Potem dźwignęła się na kolana, wygięła grzbiet i boki, pokręciła głową i uśmiechnęła się szeroko i nikczemnie.
– Co?
Odpowiedziała, podchodząc w jego stronę na czworakach:
– Zróbmy coś strasznego.
Aż się lekko cofnął.
– Mary-Alice, w życiu nie wystąpiłaś z mądrzejszą propozycją.
SIEDZIELI W OSTATNIM RZĘDZIE, żeby nie rzucać się w oczy, ale także dlatego, żeby mógł wstać i rozprostować plecy, gdyby musiał to zrobić; okazało się jednak, że nie musiał. Poszli na przedpołudniowy sobotni seans i w kinie roiło się od dzieci, a kiedy jakiś wyjątkowo podekscytowany mały widz rozsypał mu popkorn na rękaw, zaczęła się martwić, czy się nie rozmyśli i nie będzie chciał wyjść. Ale potem Harpo przypalił sobie cygaro palnikiem acetylenowym, a Groucho podał komuś kapelusz przez „lustro”, i to niepohamowany śmiech Ezry, który aż odrzucił głowę do tyłu, dźwięczał najgłośniej na sali. Pod koniec filmu, kiedy Freedonia wypowiada wojnę Sylvanii i bracia kołyszą biodrami, śpiewając „Wszystkie boże dzieci noszą broń”, Ezra wyciągnął z kieszeni plastikowy pistolet na wodę i dyskretnie psiknął Alice pod żebro.
„Idziemy na wojnę!”, śpiewali, wracając Broadwayem wśród kolorowych świateł, malowanych temperami zasp śnieżnych i ciasno związanych drzewek bożonarodzeniowych, przypominających cyprysy. „Hej, hej, hej, hej, hej, hej, hej HOP!” W sklepie rybnym, cisnąc się z innymi klientami przed oszkloną ladą, przyglądali się wędzonym rybom, marynowanemu językowi jesiotra i taramosalacie, patrząc na nie jak na noworodki na oddziale położniczym. Alice wskazała ser, opatrzony napisem „Dobrze się rozsmarowuje”, i gwizdnęła z udawanym podziwem. Gdy przyszła jego kolej, Ezra uniósł palec i zamówił:
– Dwa kawałki ryby w galarecie, chrzan, pół funta wędzonego łososia i… a co, do diabła? Dwie uncje najlepszego kawioru z wiosłonosa dla panny Eileen.
– Pomyłka – powiedziała Alice.
Odwrócił się i zmierzył ją spokojnym spojrzeniem. Potem, cmokając i kręcąc głową, powiedział:
– Przepraszam cię, skarbie. Ty przecież nie jesteś Eileen.
„NUMER UKRYTY”.
– Halo?
– Dobry wieczór. Czy mógłbym mówić z Mirandą?
– Nie ma jej.
– A gdzie jest?
– W więzieniu.
– A z Emily?
– Emily też siedzi w więzieniu.
– Za co?
– Nie powinno cię to interesować.
– A ta, no…
– Katie?
– Tak. Katie. Katharine.
– Jest. Chcesz z nią rozmawiać?
– Poproszę.
– …Halo?
– Cześć. Katie? Mówi pan Zipperstein. Ze szkoły.
– Och, siemana, panie Zipperstein.
– Siemana. Co u ciebie?
– W porządku.
– To dobrze. Słuchaj. Telefonuję, żeby zapytać, czy miałabyś ochotę pouczyć się u mnie w domu wieczorem chociaż raz w tym tygodniu.
– Okej.
– Chciałabyś?
– Jasne.
– Jutro?
– O kurka. Jutro nie mogę. Mam lekcję gry na pianinie.
– W czwartek?
– Zajęcia plastyczne.
– A potem? Po zajęciach?
– W czwartek wieczorem nakrywam u nas do stołu, wypada moja kolej.
– Rozmawiałem o tym z twoją mamą. Powiedziała, że będziesz mogła za to nakryć do stołu dwa razy w piątek.
– Okej.
– No to czwartek o wpół do siódmej?
– Jasne.
– Przypomnij mi, z którą z was rozmawiam.
– Z Katie.
– Tylko nie daj się zapuszkować, Katie.
– Tak jest, panie Zippersztajn.
– Zippersztin.
– Zippersztin.
– Grzeczna dziewczynka.
„Noreczko, moja słodka kurewko, zrobiłem, jak mi kazałaś, ty świntuszko, i czytając twój list, dwa razy zwaliłem konia […]. Tak, teraz sobie przypominam tę noc, kiedy pierdoliłem cię tak długo w tyłek […]. Miałaś tej nocy dupsko pełne pierdów, skarbie, a ja je wszystkie z ciebie wyjebałem, duże i potężne, świszczące i ciche, szybkie, krótkie, wesołe pryknięcia i dużo takich malutkich, niegrzecznych bączków, kończących się przeciągłym powiewem z twojej dziury. Cudownie jest ruchać pierdzącą kobietę, kiedy każde pchnięcie wyciska z niej pierdy. Chyba wszędzie poznałbym bąki mojej Nory”7.
– Obrzydliwość – powiedziała Alice.
Opuścił książkę i posłał jej matowe, obrażone spojrzenie. Alice słodko wślizgnęła się pod kołdrę i krzątała się tam pracowicie, aż wreszcie Ezra się spuścił jak słabo cieknący kran.
Przysnęli.
Kiedy jego zegarek wybuczał ósmą, jęknęła i powiedziała szeptem:
– Muszę już iść.
Ciepło i łagodnie skinął głową, nie otwierając oczu.
Usiadła przy stole, żeby zapiąć buty.
– Znasz tego bezdomnego? Tego, który stoi przed Zabar’s i nawet w lecie ma na sobie sto płaszczy?
– Mm-hmm.
– Czy
7
Fragment listu (tłum. M. Świerkocki) Jamesa Joyce’a do życiowej partnerki i późniejszej żony, Nory Barnacle, z 8 grudnia 1909 roku; polskie wydanie