Biblioteka Newsweeka. Naciągnięte. Elżbieta Turlej

Biblioteka Newsweeka. Naciągnięte - Elżbieta Turlej


Скачать книгу
wynajęła salę teatralną. Pod sceną siedział księciunio, wtedy jeszcze książę.

      Wyszłam na scenę cudownie ubrana, umalowana i ufryzowana. Anielsko piękna. Robiłam siedem kroków w tył, siedem kroków w przód. Bez żadnego potknięcia.

      Książę sławił moją urodę. Sala wiwatowała na moją cześć.

      Od tamtej pory minęło 12 lat.

      Panuję nad ustami, z których co prawda zszedł aquamid, ale udało mi się zrobić znacznie tańszy i bardziej wytrzymały makijaż permanentny warg. Nieźle trzymają się za to policzki, w które podczas programu wstrzyknięto mi własny tłuszcz, i nos z podciętymi przez chirurga skrzydełkami.

      Niestety, grawitacja daje o sobie znać i górna oraz dolna powieka – podczas metamorfoz przycięte i naciągnięte – znów zaczynają opadać.

      Ale największy problem jest z zębami.

      Nikt mi nie powiedział, że opuszczenie czy zaniechanie wizyt kontrolnych oznacza utratę karty kredytowej na zęby.

      Początkowo jeździłam do kliniki w W., ale kiedy z zębami nic się nie działo, dałam spokój. Wizyta w W. to cały dzień w plecy. Musiałam brać wolne z pracy, opowiadać bajeczki o chorobie albo szkoleniach, płacić za lewe zwolnienia. Szefowa od początku źle oceniała moją metamorfozę. Powtarzała, że jako urzędnik państwowy powinnam się lepiej pilnować.

      A potem były kolejne kłopoty z pracą, rozstanie z księciuniem, choroba dziecka.

      Nikt też – na co dawali nadzieję producenci programu – nie zgłosił się z propozycją poprowadzenia programu telewizyjnego. Okazałam się też za stara na modelkę. Reklamodawcy woleli młodsze.

      Już nikt, nawet w domu, nie wiwatował na mój widok.

      Nikt nie sławił mojej urody.

      Po rozstaniu z księciuniem mieszkałam sama z dziećmi.

      Pewnego dnia poczułam luz w górnej szczęce. Miałam wrażenie, że zęby wiszą na chyboczących się zawiasach, które za moment puszczą. Poszłam do dentysty u siebie w Z. Złapał się za głowę:

      – Kto to pani zrobił? Cała góra do wymiany. Gdyby zęby były wkładane pojedynczo, wystarczyłoby wyjąć kilka, te, które się poluzowały z powodu zanikania kości. A tak kość z wiekiem robi się coraz cieńsza i bolce łączące z nią tytanową nakładkę z koronami nie mają się czego przytrzymać. Takie konstrukcje wytrzymują na sztywno góra sześć, siedem lat!

      Wyliczył, że koszt wymiany całej góry i kilku zębów z dołu to około 20 tys. zł. Nie miałam tyle. W klinice, która na oczach milionów widzów nałożyła mi korony, usłyszałam, że w związku z zaprzestaniem wizyt kontrolnych klinika nie bierze odpowiedzialności za problem z uzębieniem.

      Odnalazłam na FB kilka wybranek, uczestniczek show. Wszystkie miały podobne kłopoty z koronami.

      Żadnej nie udało się uzyskać pomocy od kliniki, która w programie obiecywała bezpłatny serwis. Zazwyczaj powodem do zerwania umowy był brak wizyt kontrolnych. Jedna z wybranek usłyszała, że sama – z powodu braku odpowiedniej higieny – doprowadziła do poluzowania koron.

      Drugiej nie udało się dostać do lekarza, który przed laty razem z nią z zachwytu nad nowym uzębieniem płakał na wizji.

      Same sobie byłyśmy winne. I nie mogłyśmy się nikomu poskarżyć, bo podpisałyśmy z telewizją umowę, w której zobowiązałyśmy się do milczenia. Za złamanie tych zasad grozi kilkadziesiąt tysięcy złotych kary.

      Nie mam tyle nawet na zęby.

      Dlatego milczę, chociaż chciałabym krzyczeć.

      ROZDZIAŁ DRUGI

      WYGNANIE

      Część pierwsza

      Niewolnice telewizji

      Siedzę przy wejściu do bloku F Telewizji Polskiej przy ul. Woronicza w Warszawie. – Ocaleni? – zaczepia mnie 60-letnia kobieta z lekką nadwagą. – Nie – odpowiadam. – Jaka to melodia? – drąży kobieta. – Nie. Czekam na spotkanie z Barbarą Markowską, która w latach 90. nagrywała tu „Kwadrans na kawę” – wyjaśniam. – Basia od kwadransowych grubasów! – wykrzykuje kobieta. – Pamiętam, pamiętam. Proszę jej przekazać, że gdyby program wrócił na antenę, chętnie wezmę w nim udział jako widownia. Wolałaby to od siedzenia na „Ocalonych”.

      Przekazuję, ale Barbara Markowska, dziś recenzent filmowy w Agencji Kreacji Filmu i Serialu, nie ma złudzeń, że program kiedyś wróci. Nie te czasy. Dziś nikomu nie opłaca się za darmo, za pomocą telewizji, edukować grubasa, jak ma jeść, żeby chudnąć. – Dziś odchudzanie to biznes, w którym liczą się pieniądze i handel emocjami – mówi Barbara Markowska.

      A przecież na początku, czyli w 1990 r., było inaczej. – Może to dlatego – zastanawia się Markowska – że nie mieliśmy pojęcia, jak ma wyglądać ta nowa, lepsza telewizja dla nowego, lepszego, bo wolnego Polaka. Szliśmy po omacku, sprawdzaliśmy, czego ludziom brakuje i dawaliśmy im to.

      Bo w czasach, kiedy nagle w sklepach było wszystko, Polak stracił orientację i najbardziej potrzebował przewodnika po świecie nowych produktów. Nagle hasło „żyć” zaczęło znaczyć tyle co „konsumować”. Ale jak konsumować to, czego się nigdy wcześniej nie widziało?

      – Do 1989 roku walczyliśmy o przetrwanie, łapaliśmy wszystko, co rzucili na półki, bo nie było wyboru – mówi współpracująca z Markowską przy „Kwadransie na kawę” dr Magdalena Białkowska z Instytutu Żywienia i Żywności w Warszawie. – Nic dziwnego, że przeciętny Polak nie łączył jedzenia z tyciem, nie patrzył na etykiety, a pojęcie kalorii – znane w kręgach uniwersyteckich – było mu obce. Potrzebował prostego wzoru na odchudzanie i dostał go w postaci pierwszej w Polsce diety tysiąca kalorii rekomendowanej przez mój instytut i omówionej w TVP.

      Dr Białkowska przyznaje, że dieta tysiąca kalorii, opracowana jeszcze w czasach komuny przez Helenę Stobnicką, nie była niczym rewolucyjnym. Ot, dotyczyła najniższego, rekomendowanego w tamtych czasach deficytu energetycznego (dziś to 1200 kalorii) i sposobów komponowania odchudzonych – jak się wtedy mówiło – posiłków. Nie przypuszczała, że wyciągając tę dietę ze sterty innych, wrzuca do potocznego języka hasło „kalorie”.

      Ale w pierwszych odcinkach „Kwadransu na kawę” o kaloriach, jedzeniu i otyłości było niewiele. Przy stoliku na trzech nogach Marek Maldis i Jerzy Bralczyk dyskutowali o poprawnej polszczyźnie. Zastanawiali się na przykład, czy nie lepiej byłoby zastąpić słowo „odchudzanie”, które oznacza mniej chudości, słowem „odgrubianie”.

      Hanna Bakuła przedstawiała swój „Negatywny horoskop”, w którym było trochę o jedzeniu, ale najwięcej o stereotypach. Na przykład Pan Wodnik był infantylnym bufonem osądzającym świat, a Pani Ryba – wodnistooką dziewczynką, chowającą się za szafę i płacząca przy sznyclu cielęcym z kopytkami i sałatą. – Mimo to po programie przychodziły tony listów z prośbą o informacje, co jeść, żeby nie tyć i jak jeść, żeby schudnąć – mówi Markowska. – Efekt był taki, że od 1992 roku program był wyłącznie dla grubasów.

      Ludzie potrzebowali informacji, pociechy i wsparcia. I program im to wszystko dawał. Na początku Barbara Markowska mówiła: „Witam, moje kochane grubasy”. Potem były porady i rozmowy z dr Magdą, czyli dr Magdaleną Białkowską. Na koniec przychodziła pora na informacje o – okrzykniętej rewolucyjną i pierwszą w Polsce – diecie tysiąca kalorii.

      Z czasem do programu


Скачать книгу