Ale z naszymi umarłymi. Jacek Dehnel
emerytowana śpiewaczka, a zatrucie pokarmowe w znanej restauracji nieporównanie bardziej interesujące niż nagroda literacka, to Kuba, dziennikarz działu kultury, robi materiały o grobach i zatruciu pokarmowym – koniec, kropka, materiał oddajesz do siedemnastej.
A zwłaszcza kiedy – jak miało się okazać – w stronę mediów toczy się gigantyczna kula kontentu, który można skapitalizować na najróżniejsze sposoby.
Bo ze trzydzieści kilometrów dalej, tam gdzie poprzedniego dnia Kubę posłano zamiast robienia wywiadu z Gundulą Janowitz, wydarzyło się wówczas niemalże niepostrzeżenie coś, co miało przejść do historii jako rozpoczynający nową erę w dziejach ludzkości Incydent Cikowicki.
Z początku nic na to nie wskazywało: droga była siwa i senna, na poboczu szarzała sztywna od szronu mizerna trawa, z której nie tak dawno zeszły śniegi, betonowy przystanek majaczył w cienkiej mgle jak egipska mastaba, przeniesiona cudem na podkrakowską wieś, może jako nieudana reklama wczasów w Szarm el-Szejk. Czterdziestosiedmioletnia pracownica bocheńskiej pralni, Krystyna C., szła na przystanek minibusa, który miał ją zawieźć do miasta; długo jeszcze – przynajmniej do października, kiedy sześcioletnia dziewczynka dopadła ją w skrytce na stryszku i przegryzła jej krtań – nie mogła sobie wybaczyć, że tego dnia założyła grube, ciepłe pończochy i pogrubiającą pikowaną kurtkę, w których wkrótce przeparadowała przez rozkładówki kolejnych tabloidów i przez wszystkie wydania serwisów informacyjnych w kraju, a z biegiem dni również na świecie. Rzeczywistość wszakże ma to do siebie, że wydarza się raz tylko – i teraz nic już nie mogło odwrócić chwili, w której, stojąc w samych majtkach i cielistym biustonoszu przed szafą komandor brzoza jasna, wybrała te, nie inne pończochy, ani kiedy w zimnej sionce domu sięgnęła po kurtkę z wiśniowego ortalionu, która upodobniała ją, jak śmiał się potem jej szwagier, do ludzika Michelina.
Zawiało od wschodu i opatuliła się ciaśniej szalikiem; busik miał być za sześć minut. Ani usiąść, bo ławka – przynajmniej ta jej część, gdzie zostały jeszcze deski – zimna, ani wyściubić nos poza wiatę, bo wiatr raz po raz wali zimnymi dmuchami. Stała więc, założywszy ciasno ramiona, i gapiła się w przestrzeń. Przystanek był kawałek od zabudowań, więc czasem zdarzało się jej o tej porze wypatrzyć jakiegoś zabłąkanego zająca albo skubiącą trawę w polu sarnę, co na głos silnika pryśnie zaraz między skiby czy zarośla.
Tym razem jednak nic z tych rzeczy, zresztą było jeszcze dość ciemnawo i mgliście i trudno było wypatrzyć cokolwiek na odległość paru metrów. Przespacerowała się do końca wiaty, zawróciła, znowu, aż, zamyślona, wyszła tuż za jej krawędź. I zamarła.
Przy samej betonowej ścianie stał, kiwając się lekko, niewysoki mężczyzna. A raczej to, co z niewysokiego mężczyzny pozostało – bo wyglądał, jakby właśnie napadła na niego sfora bestii, czy może dotknęła go jakaś straszna, zapomniana choroba, coś w rodzaju trądu, który zżarł mu duże części tkanek: na czole brakowało sporego płata skóry, od lewego, podkrążonego oka zaczynała się długa rana, sięgająca do szyi, a cienkie, zbyt cienkie na tę porę roku ubranie całe było w buroczerwonych plamach, jakby coś przesączało się z tego ciała i stopniowo zasychało w splotach materiału.
– Proszę pana… Czy… czy… czy pan mnie słyszy? – zapytała.
Ale nie odpowiedział. Nie wydawało się też, żeby zdawał sobie sprawę, jak wygląda; nie wił się z bólu, nie kulił z zimna, nie błagał o pomoc, po prostu patrzył nieco zdezorientowanym wzrokiem. Była pewna, że jest w szoku – zaczęła się gorączkowo rozglądać, czy gdzieś w pobliżu w rowie nie leży wrak samochodu, bo przez moment myślała, że może po prostu rozbił się przed chwilą po pijaku. Ale nie – żadnych pogiętych blach, żadnych powalonych drzew, w pobliskim rowie, dostrzegła to przelotnie, choć nie zarejestrowała, kicał tylko zajączek.
Z letargu wybudził ją odgłos hamowania i po chwili zniecierpliwiony głos kierowcy:
– Pani Krystyno, wsiada pani? Pani Krystynko?
– Niech pan dzwoni na pogotowie – wymamrotała, obracając się ku niemu. – Niech pan w tej chwili dzwoni na pogotowie – powtórzyła, po czym podeszła do drzwi busa, tym samym odsłaniając postać, stojącą przy samej wiacie.
Ktoś w środku zaczął dzwonić, do szyb od strony pobocza przykleiło się kilka twarzy, a potem Krystyna usłyszała tylko stłumione łupnięcie. To zemdlał ekspedient dojeżdżający z Kłaja do sklepu „Wszystko za 5 zł albo więcej”.
Zombi z Cikowic, zwany potem oficjalnie Pacjentem numer 1, wcale jako zombi rozpoznany nie został (a ekipa telewizyjna, kompletnie nieświadoma takiej atrakcji, najspokojniej wróciła do Krakowa). W Samodzielnym Publicznym Zakładzie Opieki Zdrowotnej w Bochni – Szpitalu Powiatowym imienia Błogosławionej Marty Wieckiej, skierowano go na oddział ratunkowy, a do karty wpisano „obrażenia ogólne, wstrząs pourazowy”. Lekarz, który udzielał mu pierwszej pomocy, zauważył pewne osobliwości, ale był akurat sam na dyżurze, więc zlecił opatrzenie widocznych ran oraz komplet badań, po czym popędził do kolejnych pacjentów. Ani miejscowe media, ani tym bardziej krajowe w ogóle sprawy nie odnotowały, co zresztą nie powinno zaskakiwać, bo codziennie w różnych miejscach całego kraju znajduje się ofiary najdziwniejszych wypadków i trudno, by każdą z nich zawracać głowę telewidzom.
Wszystko wydało się drogą bardzo okrężną, właściwie: dookoła świata. Jednym z pasażerów porannego kursu był piętnastoletni Grzegorz, uczeń Gimnazjum imienia Świętej Kingi w Bochni, który najpierw nakręcił leżącego na podłodze busika omdlałego ekspedienta, a potem postać majaczącą za szybą i gestykulującą gwałtownie panią Krystynę w pogrubiającej kurtce z wiśniowego ortalionu. Do południa filmik na Facebooku udostępniło czternaście osób, głównie uczniów tego samego gimnazjum, ale wtedy podekscytowany popularnością autor zmienił ustawienia postu na publiczne. O szesnastej udostępnień było półtora tysiąca, przed północą nastąpiła fejsbukowa eksplozja, kiedy włączyły się Japonia i Korea z ich poświęconymi zombim stronami fanowskimi. Rano polskie serwisy informacyjne podały informację, że w Kraju Kwitnącej Wiśni młodzież z pokolenia postprawdy nabrała się na film o polskiej ofierze wypadku. Samą postać, ze względu na widoczne obrażenia, starannie wypikselowano.
Pan Włodek, który akurat wszedł w jedną z faz przerwy w swoim codziennym letargu, pstryknął pilotem i zobaczył pomarańczowo-żółte studio telewizji śniadaniowej (naszykowane tak, żeby niebawem dało się tam ładnie ustawić żonkile i pisanki), gdzie na jednej kanapie siedziało dwoje prezenterów, a na drugiej lekarz, któremu widać dla większej powagi kazano włożyć na garnitur kitel:
– …o tym może lepiej wypowiedziałby się socjolog, psycholog, specjalista od kultury masowej – sumitował się kitel. – Ja natomiast jestem lekarzem i zgodnie z obecnym stanem wiedzy medycznej mogę powiedzieć, że nie stwierdzono czegoś takiego jak istnienie „żywych trupów” czy…
– A jednak znamy ten fenomen – przerwała kitlowi sportowa marynarka – nie tylko z filmów grozy. Są przecież książki popularnonaukowe…
– Przepraszam bardzo – żachnął się kitel – ale w takich kwestiach nie mogę polegać na literaturze innej niż naukowa…
– To co w takim razie pan jako specjalista może powiedzieć telewidzom? – włączyła się garsonka.
Lekarz rozłożył ręce:
– Mam do czynienia z nakręconym przez jakiegoś człowieka filmem, nie z pacjentem jako takim. Po pierwsze, może to być efekt charakteryzacji, po drugie…
– Pacjenta zabrano do szpitala –