Ludzkie potwory. Nikki Meredith
Drive jako połączenie cywilizacji i pełnego niebezpieczeństw odludzia: „wyidealizowany spektakl i miejsce, z którego można dokonać inspekcji klasycznego miasta widzialności; nawet kiedy się jedzie samochodem, panorama staje się wzorem wdzięku i zgrozy”.
„Zgroza” to najlepsze określenie tego, co czułam, gdy jadąc starym, pożyczonym od ojca cadillakiem rocznik 1949, co rusz skręcałam nie w tę ulicę, co trzeba. Nikt nie szedł poboczem, nie było żadnej budki telefonicznej, przy skrzyżowaniach nie świeciły światła. W pewnej chwili na jakiejś bocznej drodze poczułam się na tyle zagubiona, że nie miałam już pomysłu, jak trafić z powrotem do domu.
Ostatecznie zatrzymałam się przed budynkiem, który wyglądał na przyjazny dla młodej dziewczyny i odstręczający dla mężczyzn z hakami zamiast dłoni. Nie otaczał go żaden płot, nie było też bramy. O ile dobrze pamiętam, tak naprawdę niewiele z mijanych przeze mnie posesji było ogrodzonych. Wysiadłam z samochodu i zapukałam do drzwi. Otworzył mi mężczyzna w średnim wieku, ubrany w jedwabny szlafrok zarzucony na pasiastą piżamę. Pozwolił mi skorzystać z telefonu i zadzwoniłam do matki dziewczyny urządzającej przyjęcie. Dzięki wymianie informacji między nią a gospodarzem udało nam się wspólnie ustalić, którędy mam jechać.
Przygoda ta nie miała bezpośredniego związku z Catherine, ale jakoś mi się jedno z drugim kojarzy. Przypuśćmy, że morderstwa Tate–LaBianca zdarzyły się dekadę wcześniej, a ja akurat błąkałam się w okolicy Mulholland Drive. Lęk wywołany krwawą rzezią u Sharon Tate – w posiadłości położonej w innej, bogatej i odizolowanej części Los Angeles – spowodowałby, że domy nie byłyby już pozbawione zabezpieczeń. Każda nieruchomość miałaby skomplikowany system ochrony, a nawet gdyby jakimś cudem udało mi się dotrzeć do drzwi wejściowych, to i tak nikt nie wpuściłby mnie po zmroku do środka, by użyczyć mi telefonu. Nieważne, że byłam młodą dziewczyną, bo to nie gwarantowało już innym bezpieczeństwa. Leslie, Susan i Pat miały po mniej więcej dwadzieścia lat. Przed zabójstwami Tate–LaBianca ludzie nosili w sobie lęk przed zaczerpniętymi z legend miejskich mężczyznami z hakami zamiast dłoni. Po tych zbrodniach bano się już wszystkiego.
Kiedy w końcu dotarłam na miejsce, wpadłam w euforię, i to mimo zmęczenia pełną emocji przejażdżką. Nigdy wcześniej żaden dom nie zrobił na mnie takiego wrażenia. Pamiętam narożne szklane ściany, przezroczyste, jarzące się od wewnątrz na szmaragdowo niczym pierścionek zaręczynowy mojej ciotki. Dzięki rozświetlonym przeszkleniom cały dom wyglądał tak, jakby unosił się w powietrzu, przez co zdawało się, że za przyciśnięciem guzika lub po uwolnieniu z cumy odfrunie gdzieś daleko.
Nieco później zobaczyłam w „Life” czarno-białe zdjęcie, na którego widok od razu pomyślałam o tamtym domu. Myślałam nawet, że to ten sam, ale sprawdziłam jego lokalizację i było to Hollywood Hills. Wycięłam tamtą fotografię i wkleiłam do swojego albumu. Okazało się, że to Case Study House no. 22, jeden z najczęściej fotografowanych domów na świecie, a samo to zdjęcie uznawane jest za ikoniczne przedstawienie architektury modernistycznej. Na pewno jest ono ikoniczne dla mnie. Kiedy na nie patrzę, przypominam sobie Mulholland Drive, tamto przyjęcie piżamowe, tamten wieczór i Catherine. Myślę wtedy o Charlesie Mansonie.
Gdy już weszłam do środka, zobaczyłam poduszki, kołdry, śpiwory i ubrania porozrzucane po skądinąd schludnym salonie, który kiedyś mógł być – i pewnie był – omawiany w „Architecture Digest”. Stos klamotów na bezmiarze kremowych wykładzin dywanowych w sposób komiczny nie pasował do starannie urządzonego wnętrza. Ubrane w bieliznę nocną dziewczyny paliły papierosy – połowa miała na sobie udekorowane rzędami serduszek i kwiatów flanelowe koszule nocne od Lanza, tak typowe dla naszego dzieciństwa, reszta zaś skąpe piżamy damskie, zapowiadające nadejście naszej kobiecości. Ta koronkowa, przezroczysta bielizna była nowością na rynku, seksowniejszą od flanelowych koszul nocnych, choć nie aż tak bardzo jak produkty Victoria’s Secret. (Myślę o tym przyjęciu za każdym razem, kiedy czytam relacje o późniejszym o dziesięć lat morderstwie Sharon Tate, i wyobrażam sobie piżamę, którą tamtej nocy miała na sobie). Obok siedzącej na dywanie Catherine było puste miejsce, więc położyłam tam swoją torbę podróżną i śpiwór. Nawet się nie uśmiechnęła ani na mnie nie spojrzała. Zaległam na podłodze i oparłam się o ścianę, wciąż pod wrażeniem swojej przerażającej eskapady na Mulholland.
Kiedy już się uspokoiłam, zaczęłam rozmawiać z Catherine. Z początku zachowywała się z rezerwą, ale im dalej w noc, tym robiła się rozmowniejsza. Jestem przekonana, że mówiłyśmy o uczennicy Hollywood High, która wycięła drzewa w kampusie (zobacz rozdział czterdziesty dziewiąty). Być może wspomniałam o swoich planach studiów na Uniwersytecie Kalifornijskim, a może to ona wspomniała o czymś podobnym, choć sama miała jeszcze rok na podjęcie decyzji. Byłam młodsza, ale pierwsza kończyłam szkołę, bo w podstawówce przeskoczyłam jedną klasę. Wątpię, żebyśmy gadały o mażoretkach, klubie samopomocowym czy Klubie Czerwonego Krzyża, w których – jak to wynika z księgi pamiątkowej jej klasy – się udzielała. Na pewno rozmawiałyśmy o naszych chłopakach. Jej chodził do mojej klasy i był bystrym, przystojnym muzykiem; razem z moim grali muzykę folkową. Pamiętam też, że głównie rozmawiałyśmy o naszych rodzinach. Jej mama i moja mama, obie zatrudnione jako pracownice socjalne, były niegdyś koleżankami z pracy. Jednak to sytuacja rodzinna Catherine mnie zaintrygowała i po latach dalej się nad nią zastanawiałam.
Wyznała mi, że została adoptowana, o czym nie wiedziałam. Opowiadała, że życie w domu było ciężkie, co mnie zdziwiło. Mieszkała z ojcem, niewidomym psychologiem. Urzekła mnie jej historia. Po pierwsze, miałam ukochaną kuzynkę, która też była adoptowanym dzieckiem, i była to jedyna taka osoba, jaką znałam, zanim spotkałam Catherine. W moim odczuciu samo jej istnienie spowijała aura tajemnicy. Po drugie, niewiele wcześniej zaczęłam wolontariat w Fundacji na rzecz Dzieci Niewidomych i poznawałam stojące przed nimi wyzwania. (Później, gdy byłam już na studiach, pracowałam jako opiekunka na obozie dla dzieci niewidomych w Bloomfield, zaledwie kilka kilometrów od końca Mulholland Drive). Wyglądało to na coś więcej niż zwykły przypadek. Wszystkie te szczegóły, a na dodatek jej żydowskie korzenie, skłoniły mnie do uznania, że nasze spotkanie było z góry przesądzone.
Poruszyło mnie, jak trudne wiodła życie. Zdecydowanie cięższe od mojego lub innych dziewczyn z naszego klubu, zwłaszcza tych dobrze sytuowanych. Wydawała się bezbronna i pociągająca, co przekładało się na domniemywaną przeze mnie złożoność jej charakteru; w moich nastoletnich oczach ślepota jej ojca czyniła go godnym współczucia. Prawda okazała się o wiele bardziej skomplikowana, ale poznałam ją później.
Kiedy inne dziewczyny położyły się już spać, my dwie wciąż rozmawiałyśmy. Słońce zaczęło już rozjaśniać niebo, gdy wytargałyśmy na zewnątrz naszą pościel nad basen, gdzie rozłożyłyśmy się na leżakach. Powietrze było chłodne i woda parowała. W oddali wyły kojoty, a my podziwiałyśmy widoczne w dole światła miasta. Przynajmniej tak mi się wydaje. Przez te wszystkie lata oglądałam zdjęcie Case Study House no. 22 tyle razy, że nie jestem pewna, czy w swojej wyobraźni nie nakładam siatki ulic widocznej na tej fotografii na widok rozciągający się tego poranka znad basenu.
Podobnie też to, co usłyszałam bezpośrednio od Catherine, miesza mi się z tym, czego dowiedziałam się z innych źródeł. Da się wyróżnić garść informacji wspólnych, przynajmniej do pewnego stopnia, dla wszystkich wersji opowieści o niej. Urodziła się w Paryżu w 1942 roku. Jej biologiczny ojciec, Węgier, brał udział we francuskim ruchu oporu. Matka, Niemka, także mogła być członkiem Résistance. Jej babcia ze strony matki zginęła w getcie w Europie Wschodniej, a oboje dziadkowie ze strony ojca stracili życie w obozach koncentracyjnych. Według niektórych relacji rodzice Catherine popełnili w Paryżu samobójstwo, gdy miała dwa lata.
Byłam