Ludzkie potwory. Nikki Meredith
konwersacji prowadzonych przy sąsiednich stolikach domyśliłam się, że część z siedzących nad hamburgerami gości także wracała z Frontery. Równie liczna grupa klientów miała za sobą odwiedziny w pobliskim więzieniu dla mężczyzn. Tym razem nie zauważyłam jednak, by przejawiali te same emocje, które widziałam na twarzach i w gestach ludzi wsiadających na parkingu do samochodów.
– Betty była chyba dzisiaj w dobrym nastroju – powiedział mężczyzna, który, jak mogłam sądzić po jego wieku, był ojcem więźniarki.
W tych słowach dało się wyczuć opadające napięcie. Jednak nieco później, gdy zbierałam się do wyjścia, usłyszałam, jak siedząca przy sąsiednim stoliku para rozmawiała o kimś, kto najprawdopodobniej był ich synem. Kobieta płakała.
– Tak bardzo schudł – powiedziała.
– Kochanie, wszystko jest w porządku. Będzie dobrze – pocieszał ją mężczyzna. – Nie martw się.
Odnalazłam w tym echo dawno minionych, niekończących się rozmów prowadzonych przez moich rodziców na samym początku odsiadki, którą mój brat odbywał w tym samym więzieniu; zamartwiającą się mamę i jej wynikłą z tego bezsenność, zatroskanie ojca, które mieszało się ze zirytowaniem na jej nieustanne zdenerwowanie, wreszcie jego zgryzoty przechodzące we wściekłość na przestępstwo, które popełnił ich syn.
Za pierwszym razem, kiedy odwiedziłam brata, siedział w więzieniu zamkniętym o zaostrzonym rygorze. Poszłam tam sama, osiemnastolatka, studentka drugiego roku Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley, bo był środek tygodnia i rodzice poszli do pracy. Usiedliśmy naprzeciwko siebie, dzieliło nas grube szkło i rozmawialiśmy przez słuchawkę. Mój wysoki, przystojny brat, którego wszyscy mieli za pewnego siebie człowieka, wyglądał na osłabionego i przytłoczonego otoczeniem. Powiedział, że będzie się trzymał, po prostu trzymał. W swoim pierwszym wysłanym zza krat liście do mnie zacytował siedemnastowiecznego poetę Richarda Lovelace’a: „Bezsilne są kamienne ściany i sztaba krat żelazna”. Nie miało jednak znaczenia, co roiło mu się w głowie, bo było oczywiste, że kamienne ściany tego więzienia były doprawdy grube. Stracił na wadze i gnębiła go łuszczyca, która nim trafił za kraty, miała łagodny przebieg. Teraz dawała o sobie znać, co było widać po jego zdeformowanych paznokciach.
Nie widziałam go od lata. To był trudny okres. Od czasu gdy przed paroma laty rzucił studia, jego stosunki z rodzicami były napięte. Mieszkał z kumplami w Hollywood, od czasu do czasu dorabiając niskopłatnymi zajęciami. Krótko mówiąc, plany, jakie wiązali z nim moi rodzice, spaliły na panewce. Miał dziewczynę, trochę dla niego za fajną, ale też nikt nie wiedział, jakim fajnym gościem się stanie po latach. W każdym razie wtedy robił wszystko, by jak najbardziej zawieść ich oczekiwania.
W rodzinie pełniłam funkcję rzecznika i obrońcy brata. Kochałam go wiernie, choć z pewną dawką niepokoju, i zawsze gdy wdawał się w awanturę z rodzicami, po której uciekał z domu, martwiłam się, że już nigdy więcej go nie zobaczę. Pewnego wieczoru kłótnia była na tyle głośna i ostra, że pomyślałam, że wyfrunie na zawsze. Przyszedł na kolację, jakoś dotrwaliśmy do deseru i wtedy rozpętało się piekło. Nie pamiętam nawet, o co poszło. Wiem tylko, że zamknęłam się w swojej sypialni i włączyłam płytę Raya Charlesa, pogłaśniając muzykę tak, by zagłuszyć krzyki. Potem wrzaski ustały i usłyszałam pukanie do drzwi.
Otworzyłam je i zobaczyłam w oczach brata gniew, ale też podchodzące łzy. Objął mnie i powiedział: „Na razie, siostra”. Było w nim coś ostatecznego, co mnie przeraziło. Miałam prawo się bać. Przestał dzwonić do domu. Po paru tygodniach chora z bezsenności mama w końcu sama do niego zadzwoniła, ale miał odłączony telefon. Ojciec wsiadł w samochód i pojechał do Hollywood, gdzie brat zamieszkał w jednym z tych apartamentowców z nazwami w rodzaju Palm Gardens lub Bougainvillea Plaza. Dozorca powiedział, że się wyprowadził i nie zostawił żadnych namiarów. Tata był agentem specjalnym Internal Revenue Service (Urząd Skarbowy) i potrafił namierzać ludzi, ale tu okazał się bezradny. To był czerwiec. Potem, w pewną sierpniową sobotę, przyszłam do domu i zobaczyłam w pokoju gościnnym policjanta z Santa Monica rozmawiającego z rodzicami. Znaleźli na plaży portfel brata, to było daleko od mieszkania, które wynajmował w Hollywood; na prawie jazdy widniał adres domowy rodziców w Silver Lake. Gdy obudziłam się nazajutrz, usłyszałam płacz mamy. Była w kuchni z tatą, który smażył jajka.
– Kochanie – mówił. – Nic mu się nie stało, wiem to. Po prostu zgubił portfel.
Mama zawodziła, jakby był już martwy. Też się przejmowałam, ale z jakiegoś powodu czułam, że okazanie emocji byłoby nielojalnością wobec brata. Udawałam, że wszystko jest z nim w porządku, i razem z tatą odgrywałam przed przejętą mamą scenkę „za bardzo się martwisz”. Na uczelni w Berkeley znów zaczynały się zajęcia, a wciąż nie było od niego żadnej wiadomości.
Pod koniec września, w dniu moich osiemnastych urodzin, dziewczyny z piętra w akademiku Davidson Hall zebrały się u mnie przy przysłanym przez moją mamę torcie czekoladowym. Kiedy jedna z koleżanek zapalała świeczki, zadzwonił telefon.
– To twój brat – powiedziała współlokatorka. – Chce ci złożyć życzenia.
7
Furia pani Tate
Dzień poprzedzający moją kolejną wizytę w więzieniu spędziłam w bibliotece publicznej w Ontario, gdzie szukałam informacji o historii kalifornijskich więzień dla kobiet, a zwłaszcza Frontery. Wyszłam z poczuciem wdzięczności dla organizacji o nazwie Women’s Christian Temperance Union (Chrześcijański Związek Abstynentek). Często szkaluje się ją za rolę, jaką odegrała we wprowadzeniu prohibicji, ale okazuje się, że była też zaangażowana w reformę kobiecego więziennictwa. (Przyczyniła się również do nadania kobietom praw wyborczych w 1919 roku).
Aż do 1932 roku kobiety osadzano w San Quentin, gdzie pakowano je do tymczasowych cel nazywanych „norami”. Nie było w nich okien ani ogrzewania, a poza tym okropnie śmierdziało, bo wiadro na nieczystości trzymano wewnątrz pomieszczenia, w tak zwanym zasobniku. Kobietom nie pozwalano wychodzić z cel, by pooddychały świeżym powietrzem lub uprawiały ćwiczenia fizyczne, gdyż obawiano się, że zaczną flirtować z mężczyznami. Dzięki działalności WCTU więźniarki przeniesiono w latach trzydziestych do trochę lepiej zorganizowanego ośrodka w górach Tehachapi. W 1955 roku zbudowano tam nowe więzienie.
Najpierw nazwano je Corona, od pobliskiego miasteczka, ale spotkało się to ze sprzeciwem tamtejszych władz miejskich, które dziesięć lat później doprowadziły do zmiany nazwy. Wydział Więziennictwa przemianował obiekt na Frontera, czyli po hiszpańsku granica. Według opublikowanej przez więzienie broszurki nazwa ta miała wyrażać ideę nowego początku – odzwierciedlenie ducha optymizmu panującego podówczas wśród personelu więziennego.
Dość szybko stało się dla mnie jasne, że przemiana tego początkowego optymizmu w skrajny negatywizm ze skoncentrowaniem się na karaniu zamiast resocjalizacji była związana z popełnionymi w sierpniu 1969 roku zbrodniami Tate–LaBianca. To w te dwie krwawe noce zasiano ziarna destrukcji reformy systemu penitencjarnego. Krucjata, której celem było nadanie priorytetu prawom ofiar kosztem modernizacji więziennictwa, była w dużej mierze napędzana furią i bólem Doris Tate, czyli matki Sharon; potem kontynuowały ją siostry zamordowanej aktorki Patti i Debra. Jednak w 1971 roku, gdy Leslie, Susan i Pat trafiły do Frontery, władze stanowe wciąż obstawały przy zapewnieniu osadzonym dostępu do niezbędnych składowych praktyki resocjalizacyjnej, czyli edukacji, szkoleń zawodowych, psychoterapii i programów jednoczenia rodzin. Co więcej, mogły z nich skorzystać nawet kobiety z wyrokiem śmierci.
Według lokalnej gazety „Ontario Daily Report”,