Polanim. Karolina Przewrocka-Aderet
były proste: zamieszkać w kibucu, potem wstąpić do Hagany czy Palmachu. I również te późniejsze, gdy pracowała spokojnie jako sekretarka zarządu izraelskiej firmy energetycznej i nie wiedziała jeszcze, co ją spotka. Nie interesowały jej nawet rodzinne fabrykanckie historie. Ani Lodzija, ani dziadek, ani polskie korzenie.
I wtedy nastąpił zwrot akcji. W archiwum Lodzii znalazła dokumenty założycielskie fabryki przy ulicy Nahmani. Sygnowane przez dziadka Gutera, nie pozostawiały wątpliwości, że zarządzał niemałym majątkiem. Zaczęła sobie przypominać historie, które przypadkiem słyszała w dzieciństwie. O fabryce skarpetek, o wspólnikach, o problemach finansowych. Pobiegła na Nahmani, gdzie na próżno szukała wokół budynku informacji. Zaczęła pytać ludzi, zajrzała do internetu.
Sara:
– Zdziwiłam się. W Wikipedii napisano, że fabrykę założył ktoś inny. Spotykałam się z dziennikarzami i pytałam: znacie jej historię? A oni, że nie wiedzą dokładnie. Pomyślałam, że dłużej tak nie może być. I że na emeryturze poświęcę się opowiadaniu ludziom historii Lodzii, dziadka Gutera i jego wspólników.
Tak, jestem z Polski. Nie, urodziłam się już w Palestynie, ale pochodzę z dwóch szanowanych łódzkich rodzin: Guterów ze strony ojca i Maliniaków ze strony matki. Maliniak miał fabrykę dykt Gemal przy Naftowej. – Sara była tam niedawno. Budynek stoi pusty, wisi tabliczka: „Zakaz palenia”. – Był religijny, miał siedmioro dzieci, mieszkanie w pięknej kamienicy przy Zakątnej 13, z balkonami przemienianymi jesienią w kuczki. Dziadek Guter był zagorzałym syjonistą. Z miejsca zakochał się w Herzlu i jeździł za nim z wystąpienia na wystąpienie. Szybko dał się przekonać do wyjazdu z Polski. Miał w głowie wizję i pomysł, wiedział, że w młodej Erec brakuje fabryk, a on w Łodzi zdobył wiedzę i potencjał, który można było wykorzystać. Miał trójkę dzieci. Najstarszy syn Josef, chaluc z prawdziwego zdarzenia, od dawna już mieszkał w Palestynie.
Do Erec wyjechali jako pierwsi, we trzech: Benjamin Guter, Eliezer Braun i Jehuda Mozes. Pozostali wspólnicy: Meir Danziger, Ichak Schenferber i Mosze Braliński mieli nadzorować budowę fabryki z Łodzi. Pamiętając o mieście, które ich wychowało i wykształciło, postanowili nazwać inwestycję Lodzija. Nazwa wydawała się im oczywista.
Guter chciał, by fabryka wyglądała jak te, które zapamiętał z polskiego miasta. Wbrew dominującemu w owym czasie stylowi. Ba, wbrew zdrowemu rozsądkowi! Wieść niosła, że o miejsce pod budynek kłócił się zażarcie z burmistrzem Dizengoffem, który nie wyobrażał sobie fabryki skarpetek pośrodku powstającego miasta. Guter nie widział w tym problemu i groził, że przeniesie inwestycję do Hajfy.
Postawił na swoim.
Projektem pierwszej telawiwskiej fabryki zajęła się firma Berlin & Passovsky. Wykonawcą zlecenia, podobnie jak prywatnego domu Guterów przy ulicy Ahad ha-Am, był Arie Akiwa Weiss, inicjator „loterii muszlowej”, współzałożyciel miasta, wówczas szef Towarzystwa Budowlanego. I to właśnie jego nazwisko zapisało się w pamięci mieszkańców jako założyciela Lodzii.
Inwestycja była gotowa w 1924 roku. W budynku umieszczono sześć maszyn do szycia i farbowania tkanin. Wokół wzniesiono drewniane crifim, domki dla pracowników.
Aż do lat trzydziestych Lodzija była największą fabryką w Erec, a jej nazwa stała się synonimem przemysłu tekstylnego. Udowodniła, że przeniesienie żydowskiego interesu z Łodzi do Palestyny może się powieść. O tym nieprawdopodobnym sukcesie mówiono w kategoriach „syjonistycznego aktu”, bo właśnie powstały pierwsze miejsca pracy dla mieszkańców Tel Awiwu.
Z nagrania wywiadu z Chają Oriman, jedną z najstarszych pracownic Lodzii, do którego dotarła ekipa izraelskiego filmu dokumentalnego The Red House [Czerwony Dom]:
– Wszyscy pierwsi pracownicy fabryki byli aszkenazyjczykami, mówili w jidysz z silnym polskim akcentem. Otrzymanie pracy w tej fabryce było dużym osiągnięciem. Warunki były trudne: nie dostawaliśmy żadnych wakacji ani dni wolnych, nawet gdy byliśmy chorzy. Podczas letnich upałów musieliśmy pracować w środku budynku bez wentylacji. Było tak gorąco, że ludzie pracowali przy maszynach boso. Chodziłam tak z domu do fabryki […]. Ale nie było w ogóle strajków, bo to była tak wielka rzecz, pracować w Lodzii.
W chwili gdy dziadek Guter pracował w Tel Awiwie nad rozwojem fabryki, jego młodszy syn Szlomek Zalman przygotowywał się w Łodzi do makabiady, żydowskich igrzysk. Na korcie tenisowym zobaczył siostrę jednego z uczestników. W Toli Maliniak zakochał się od pierwszego wejrzenia.
Sara:
– Cóż z tego, skoro mama kategorycznie odmówiła wyjazdu do Palestyny! Kochała Polskę z całego serca, uważała ją za swój dom. W przeciwieństwie do dziadka Maliniaka była też bardzo postępowa. Uczęszczała do prywatnej szkoły dla panien. Jej językiem ojczystym był polski, taki wysoki, literacki, bez żydowskiego akcentu. Dziś, gdy chodzę ulicami Łodzi, dziwię się, bo polski się zmienił. Nie brzmi już jak ten maminy, trudno mi go zrozumieć.
Szlomo obiecał Toli, że jeśli Palestyna jej się nie spodoba, wrócą do Polski. W 1934 roku wzięli w Łodzi ślub, chwilę później wyjechali. Po roku urodziła się Sara.
– W Palestynie rodzice rozmawiali ze sobą w domu po polsku. Mama nie znała ani słowa w jidysz, podobnie jak ja później, bo niby skąd? Miałam ze cztery lata, gdy poszłam do przedszkola. Mówiłam słabym hebrajskim, z silnym polskim akcentem i dzieci się ze mnie śmiały. Pewnego dnia wróciłam do domu – ja, taki berbeć! – i powiedziałam mamie: „Od dziś nie mówię z tobą po polsku! Naucz mnie hebrajskiego!”. I mama się przejęła. Zatrudniła nauczyciela i siedziała nad książkami od rana do wieczora, aż język wyćwiczyła. A dzieci przestały się ze mnie śmiać.
Nie tylko akcent odróżniał przybyszów z Łodzi od sabrów, tutejszych. Wspólników od Lodzii z miejsca ogłoszono szaleńcami, bo któż w gorącej Erec chciałby nosić skarpety i swetry? Ale przywykłe do pończoch eleganckie europejskie Żydówki nie zamierzały rezygnować z przyzwyczajeń.
Sara:
– Patrzę na zdjęcia mamy z czasów młodości i wszędzie te pończochy! Czy to zima, czy lato! Pamiętam, że nasz dom był pełen walizek i pudeł na kapelusze, bo mama przyjechała do Palestyny jak do Nowego Jorku, z futrami, koronkowymi sukienkami, kapeluszami i biżuterią. Tu życie było proste, ale ona zawsze była wielką damą. Przesiadywała w kawiarniach, dużo czytała, starała się prowadzić taki tryb życia jak w Łodzi. Podobnie żyło tu wiele europejskich kobiet.
Tak się złożyło, że to właśnie skarpetki i pończochy zagwarantowały fabryce dobre imię. We wrześniu 1925 roku magazyn „Mischar we-Tasija” [Handel i Przemysł] donosił: „Lodzija jest znakiem nowej ery w dziedzinie tekstyliów. To do niej należy ostatnie słowo w kwestii techniki. Mieści w sobie wszystko to, czego fabryka potrzebuje do szycia”. Autor artykułu zwracał uwagę na sprowadzone najnowocześniejsze maszyny: „[…] produkują teraz skarpetki, a w przyszłości będą służyć też innym fabrykom w Izraelu. Skarpetki Lodzija już mają swoją markę […] i powoli wypierają konkurencję lokalną i syryjską”.
W ślad za maszynami przybył do Palestyny ich projektant, łodzianin Eleazar Vardinon-Warszawski, absolwent inżynierii włókienniczej w Niemczech, Czechach i Polsce. A że Izrael jest mały, także brat babci detektywa genealogicznego Gidiego Poraza. Ojciec Sary przyjął Vardinona bardzo gorąco – wszak rodzina Eleazara miała w Łodzi przy Północnej 12 fabrykę swetrów, pończoch i czapek. Po przenosinach do Erec Warszawski stał się pierwszym specjalistą od maszyn włókienniczych i ściśle współpracował z Lodziją. Pomógł też wyposażać inne fabryki, które w tamtym czasie wyrastały wśród