Czarna Kompania. Glen Cook

Czarna Kompania - Glen  Cook


Скачать книгу
odznaki wskazujące na związek z tym czy z tamtym spośród Schwytanych. Rozpoznałem kilku z nich. Wyjec. Glizda. Władczyni Burz. Kulawiec.

      – Zaprosił nas tu człowiek, który pragnie zaciągnąć się do Kompanii.

      – Zaciągnąć się? Do Czarnej Kompanii? – zapytał Jednooki. – Upadł na głowę?

      Minęły lata, odkąd przyjęliśmy ostatniego rekruta.

      Kapitan uśmiechnął się i wzruszył ramionami.

      – Pewnego razu jeden czarownik to zrobił.

      – I do dzisiaj nie przestał żałować – poskarżył się Jednooki.

      – Czemu więc nadal z nami jest? – zapytałem.

      Jednooki nie odpowiedział. Nikt nie opuszcza Kompanii, chyba że nogami do przodu. Ta jednostka to nasza rodzina.

      – Jaki on jest? – zapytał Porucznik.

      Kapitan zamknął oczy.

      – Niezwykły. Mógłby się przydać. Polubiłem go. Osądźcie jednak sami. Oto on. – Wskazał palcem na człowieka przyglądającego się ogrodom.

      Nosił ubranie koloru szarego, wystrzępione i połatane. Był niski, chudy i ciemnoskóry. Czarny i przystojny. Zbliżał się zapewne do trzydziestki. Nie robił szczególnego wrażenia…

      A jednak… Za drugim spojrzeniem zauważało się coś niezwykłego. Skupienie, twarz bez wyrazu, coś w jego postawie. Ogrody go nie onieśmielały.

      Ludzie spoglądali na niego i marszczyli nosy. Nie widzieli człowieka. Widzieli łachmany, które budziły w nich odrazę. Fakt, że wpuszczono tu nas, był wystarczająco przykry, ale szmaciarze? To było już za wiele.

      Wystrojony z przepychem służący podszedł do niego, by wskazać mu drzwi, przez które najwyraźniej wszedł przez pomyłkę.

      Mężczyzna minął służącego, jakby ten nie istniał, i podszedł do nas. Poruszał się z pewną sztywnością, co wskazywało, że wracał dopiero do zdrowia.

      – Kapitanie?

      – Dobry wieczór. Proszę usiąść.

      Ociężały generał sztabu odłączył się od grupy starszych oficerów i młodych, wysmukłych kobiet. Postąpił kilka kroków w naszą stronę i zatrzymał się. Kusiło go, żeby okazać nam swą nieprzychylność.

      Rozpoznałem go. Lord Jalena. Zajmował stanowisko tak wysokie, jak tylko było to możliwe dla kogoś, kto nie był jednym z Dziesięciu Których Schwytano. Twarz miał czerwoną i nabrzmiałą. Jeśli nawet Kapitan go zauważył, nie dał tego po sobie poznać.

      – Panowie, to jest… Kruk. Pragnie się do nas przyłączyć. Kruk to nie jest jego prawdziwe imię. To jednak nieważne. Wy również kłamaliście. Przedstawcie się i zadajcie mu pytania.

      W tym Kruku było coś dziwnego. Najwyraźniej to on nas tu zaprosił. Nie przypominał zachowaniem ulicznego żebraka, wyglądał jednak jak ostatni łachmyta.

      Lord Jalena zbliżył się do nas. Sapał ciężko. Na widok podobnych świń odczuwam ochotę, by zmusić je choć do połowy tego, do czego zmuszają swoich żołnierzy.

      Spojrzał groźnie na Kapitana.

      – Proszę pana – zaczął pomiędzy sapnięciami – ma pan takie koneksje, że nie możemy panu odmówić, ale… Ogrody są dla ludzi z towarzystwa. Tak jest od dwustu lat. Nie wpuszczamy…

      Kapitan uśmiechnął się kpiąco. Łagodnym tonem odpowiedział:

      – Jestem tu gościem, mój panie. Jeśli nie odpowiada panu moje towarzystwo, proszę poskarżyć się temu, kto mnie zaprosił. – Wskazał ręką na Kruka.

      Jalena wykonał połowę zwrotu w prawo.

      – Proszę pana…

      Jego oczy i usta stały się nagle okrągłe.

      – To ty!

      Kruk spojrzał na Jalenę. Nie drgnął mu żaden mięsień ani nie zadrżała brew. Policzki grubasa utraciły kolor. Spojrzał niemal z błaganiem na swych towarzyszy, przeniósł wzrok na Kruka, a wreszcie zwrócił się w stronę Kapitana. Jego usta się poruszyły, lecz nie wydobyły się z nich żadne słowa.

      Kapitan wyciągnął rękę w stronę Kruka, który przyjął od niego odznakę Duszołapa i przypiął ją sobie na piersi.

      Jalena pobladł jeszcze bardziej. Wycofał się.

      – Chyba cię zna – zauważył Kapitan.

      – Myślał, że nie żyję.

      Jalena wrócił do swych towarzyszy. Bełkotał coś i wskazywał palcem. Pobladli mężczyźni spojrzeli w naszą stronę. Zamienili kilka słów, po czym cała banda uciekła z ogrodu.

      Kruk nie wyjaśnił sytuacji. Zapytał tylko:

      – Przejdziemy do rzeczy?

      – Czy zechcesz nam wytłumaczyć, co jest grane? – W głosie Kapitana zabrzmiała niebezpieczna łagodność.

      – Nie.

      – Radzę się zastanowić. Twoja osoba może stać się zagrożeniem dla całej Kompanii.

      – Nie. To sprawa osobista. Nie wciągnę was w nią.

      Kapitan zastanowił się nad tym. Nie lubił grzebać w cudzej przeszłości. Nie bez powodu. Uznał, że tym razem ma powód.

      – Jak możesz nie wplątać nas w swoje problemy? Najwyraźniej zrobiłeś wrażenie na Lordzie Jalenie.

      – Nie na Jalenie. Na jego przyjaciołach. To stara historia. Załatwię to, zanim się zaciągnę. Pięciu musi umrzeć, by rachunek został zamknięty.

      To brzmiało ciekawie. Och, woń tajemnicy i ciemnych sprawek, łajdactw i zemsty. To jądro dobrej opowieści.

      – Jestem Konował. Masz jakiś szczególny powód, by nie podzielić się z nami swą opowieścią?

      Kruk spojrzał mi w twarz. Najwyraźniej panował całkowicie nad sobą.

      – To sprawa prywatna, stara i wstydliwa. Nie chcę o tym rozmawiać.

      – W takim razie nie mogę głosować za przyjęciem – stwierdził Jednooki.

      Dwaj mężczyźni i kobieta nadeszli po chodniku wykładanym flizami. Zatrzymali się, spoglądając na miejsce, gdzie uprzednio stali towarzysze Lorda Jaleny. Spóźnialscy? Byli zaskoczeni. Patrzyłem, jak rozprawiają pomiędzy sobą.

      Elmo głosował tak samo jak Jednooki. Porucznik podobnie.

      – Konował? – zapytał Kapitan.

      Zagłosowałem „tak”. Poczułem zapach tajemnicy i nie chciałem, by mi się wymknęła.

      Kapitan oznajmił Krukowi:

      – Znam część historii. Dlatego głosuję tak samo jak Jednooki. W interesie Kompanii. Chciałbym cię przyjąć, ale… Załatw to, zanim opuścimy miasto.

      Spóźnialscy ruszyli w naszą stronę. Zadarli podbródki, jednak byli zdecydowani dowiedzieć się, gdzie się podziali ich towarzysze.

      – Kiedy to się stanie? – zapytał Kruk. – Ile mam czasu?

      – Jutro o świcie wyjeżdżamy.

      – Co? – zapytałem.

      – Chwileczkę – powiedział Jednooki. – Dlaczego tak szybko?

      Nawet Porucznik, który nigdy się niczemu nie dziwi, zauważył:

      – Mieliśmy dostać dwa tygodnie.

      Znalazł sobie


Скачать книгу