Czarna Kompania. Glen Cook
Potrząsnąłem głową. Wskazał ręką za siebie, złapał mnie i wrzasnął mi do ucha:
– Kapitan cię wzywa!
Jasne, że wzywał. Skinąłem głową, oddałem mu łuk i strzały, po czym podążyłem, schylony, przez wiatr i piach. Brakowało nam broni. Strzały, które mu dałem, pochodziły od buntowników. Zebraliśmy je, gdy nadleciały chwiejnym lotem z brązowawej mgiełki.
Krok za krokiem, piasek opadał mi na czubek głowy, gdy maszerowałem zgarbiony z brodą opartą o pierś i zmrużonymi oczyma. Nie chciałem wracać. Kapitan z pewnością nie powie nic, co chciałbym usłyszeć.
Wielki krzak nadleciał w moją stronę. Wirował i podskakiwał. Omal nie zwalił mnie z nóg. Roześmiałem się. Zmiennokształtny był z nami. Buntownicy zmarnują masę strzał, gdy to uderzy w ich linie. Mieli nad nami dziesięcio- lub piętnastokrotną przewagę liczebną, ale to nie zmniejszało ich strachu przed Schwytanymi.
Brnąłem wprost w paszczę wichru, aż nabrałem pewności, że zapuściłem się za daleko lub zgubiłem drogę. Wszystko wokół wyglądało tak samo. Gdy już postanowiłem dać sobie spokój, znalazłem się na miejscu, na cudownej wysepce spokoju. Wszedłem w jej obszar. Zachwiała mną nagła nieobecność wiatru. Nie byłem zdolny uwierzyć w tę ciszę.
Pośrodku tej wysepki trzydzieści wozów utworzyło ciasną formację, stając koło przy kole. Większość załadowana była rannymi. Wokół wozów kłębił się tysiąc ludzi. Wpatrywali się w ziemię. Oczekiwali z obawą chwili, gdy na nich przyjdzie kolej marszu w tylnej straży. Nie było żadnych rozmów, żadnej wymiany dowcipnych uwag. Widzieli już zbyt wiele odwrotów. Podążali za Kapitanem jedynie dlatego, iż była to ich jedyna szansa na uratowanie życia.
– Konował! Chodź tu! – Porucznik wezwał mnie gestem na prawy skraj formacji.
Kapitan wyglądał jak potężny niedźwiedź przedwcześnie obudzony ze snu zimowego. Siwe włosy na jego skroniach wiły się, gdy przeżuwał słowa, zanim wypluł je na zewnątrz. Policzki miał obwisłe. Oczy stały się ciemnymi jamami. Z głosu przebijało straszliwe zmęczenie.
– Powiedziałem ci chyba, żebyś był pod ręką.
– To była moja kolejka…
– Ciebie nie obowiązuje kolejka, Konował. Zobaczmy, czy potrafię to ująć w słowa wystarczająco proste dla ciebie. Mamy trzy tysiące ludzi. Toczymy nieustanną walkę z buntownikami. Mam tylko jednego dupowatego czarownika i jednego lekarza z prawdziwego zdarzenia do opieki nad tymi chłopcami. Jednooki musi poświęcać połowę swych sił na pomoc w podtrzymywaniu tej kopuły spokoju. Wobec tego obowiązki medyczne spadają na ciebie. To znaczy, że nie możesz się narażać w tylnej straży. Pod żadnym pozorem.
Wbiłem wzrok w pustkę nad jego lewym ramieniem. Zmrużyłem oczy na widok piasku, który wirował wokół osłoniętego terenu.
– Dociera do ciebie, Konował? Wyrażam się jasno? Doceniam twoje poświęcenie dla Kronik, fakt, że chcesz obejrzeć działania z bliska, ale…
Pokiwałem głową. Spojrzałem na wozy i ich smętny ładunek. Rannych było tak wielu, a mogłem dla nich zrobić tak mało. Kapitan nie dostrzegł mego nagłego poczucia bezradności. Jedyne, co mogłem uczynić, to pozszywać ich i modlić się oraz zapewnić spokój umierającym, zanim nadejdzie kres – po czym wyrzucać ich z wozów, by zwolnić miejsce dla nowych rannych.
Straciliśmy zbyt wielu ludzi, których można było uratować, gdybym tylko miał czas, wyszkolonych pomocników i porządną salę operacyjną. Dlaczego udałem się na linię walk? Ponieważ tam mogłem coś zrobić. Miałem szansę zadać cios naszym dręczycielom.
– Konował – warknął Kapitan. – Mam wrażenie, że mnie nie słuchasz.
– Tak jest. Rozumiem, Kapitanie. Zostanę tu i zajmę się szyciem.
– Nie bądź taki ponury. – Dotknął mojego ramienia. – Duszołap mówi, że jutro dotrzemy do Stopnia Łzy. Wtedy będziemy mogli zrobić to, co chcemy. Rozkwasić Twardziejowi nos.
Twardziej stał się najważniejszym z buntowniczych generałów.
– Czy powiedział, jak to zrobić, skoro mają, diabli wiedzą jaką, przewagą liczebną?
Kapitan wykrzywił się. Zanim udzielił mi uspokajającej odpowiedzi, wykonał swój człapiący, niedźwiedzi taniec.
Trzy tysiące wyczerpanych, pobitych ludzi ma odeprzeć podochoconą zwycięstwami hordę Twardzieja? Cholernie marne szanse. Nawet z pomocą trzech spośród Dziesięciu Których Schwytano.
– Nie liczyłem na to. – Uśmiechnąłem się drwiąco.
– To nie twój interes, prawda? Duszołap nie wtrąca się w procedurę chirurgiczną, prawda? Czemu więc podważasz główny plan strategiczny?
Uśmiechnąłem się.
– Niepisane prawo wszystkich armii, Kapitanie. Niższe szarże mają prawo kwestionować rozsądek i kompetencję swych dowódców. To jest zaprawa, która chroni armię przed rozsypką.
Kapitan spojrzał na mnie, zadzierając nieco głowę z racji niższego wzrostu.
– Chroni przed rozsypką, co? A wiesz, co ją napędza?
– Co mianowicie?
– Tacy faceci jak ja, kopiący w tyłek takich jak ty, gdy ci zaczną filozofować. Rozumiesz, co mam na myśli?
– Sądzę, że tak, panie Kapitanie.
Odszedłem, zabrałem narzędzia z wozu, gdzie je uprzednio schowałem, i zabrałem się do roboty.
Pod nieustannym naporem Władczyni Burz zapał buntowników zaczynał słabnąć.
Obijałem się, czekając, aż mnie wezwą, gdy ujrzałem, jak Elmo wypadł susami z zawieruchy. Nie widziałem go od wielu dni. Ustawił się obok Kapitana. Podszedłem spokojnie do nich.
– …minęli nas z prawej strony – mówił. – Może chcą dotrzeć do Stopnia przed nami.
Spojrzał na mnie i uniósł rękę w geście pozdrowienia. Trzęsła się. Był blady ze zmęczenia. Podobnie jak Kapitan, prawie w ogóle nie zaznał odpoczynku od chwili, gdy weszliśmy do Wietrznej Krainy.
– Wycofaj jedną kompanię z odwodów i przenieś na flankę – odparł Kapitan. – Uderz w nich ze wszystkich sił i trzymaj się mocno. Nie spodziewają się tego. To im popsuje szyki. Zaczną się zastanawiać, co kombinujemy.
– Tak jest. – Elmo odwrócił się, by odejść.
– Elmo.
– Słucham?
– Bądź ostrożny. Nie marnuj sił. Będziemy maszerować całą noc.
Opis cierpienia bijącego z oczu Elma mógłby zapełnić całe księgi. Nie zakwestionował jednak rozkazów. Jest dobrym żołnierzem, a poza tym, podobnie jak ja, wiedział, że pochodzą one z wyższych szczebli drabiny. Być może z samej Wieży.
Jak dotąd w nocy zawsze nastawał niepisany rozejm. Wysiłek całego dnia sprawiał, że obie armie nie miały ochoty stawiać po zmierzchu choć jednego zbędnego kroku. Nocą walk nie było.
Mimo tych godzin ulgi, gdy burza cichła, armie maszerowały tak, że żołnierzom nogi wrastały w tyłek. Teraz nasi czcigodni dowódcy żądali od nas dodatkowego wysiłku w nadziei, że przyniesie to jakąś taktyczną korzyść. Dotrzeć do Stopnia nocą, okopać się i zmusić buntowników, by atakowali nas wprost z nieustannej burzy. To miało sens. Był to jednak rozkaz, który mógł wydać tylko generał siedzący sobie w fotelu, w odległości pół tysiąca kilometrów od pola walki.
– Słyszałeś