Pożeracz Słońc. Christopher Ruocchio

Pożeracz Słońc - Christopher  Ruocchio


Скачать книгу
– Przerwawszy na chwilę, Gibson spojrzał w dół na moje stopy. – Nie masz butów?

      Nie miałem stóp godnych rozpieszczonego nobila. Wyglądały raczej jak stopy niewolnika, pokryte nagniotkami tak grubymi, że obwiązywałem sobie stawy paluchów, aby nie obetrzeć skóry.

      – Sir Felix mówi, że najlepiej trenować boso.

      – Czy teraz też tak mówi?

      – Powiada, że to zmniejsza ryzyko skręcenia kostki. – Zamilkłem, uświadamiając sobie upływ czasu. – Nasza rozmowa… czy nie mogłaby poczekać? Oni lada chwila powinni nadejść.

      – Skoro musi. – Gibson kiwnął głową, wyrównał krótkimi palcami przód szaty i złocistą szarfę.

      W porównaniu z nim w moim treningowym stroju czułem się nędznie ubrany, choć po prawdzie jego strój był zupełnie zwyczajny: zwykła bawełna, choć pięknie barwiona na odcień zieleńszy niż samo życie.

      Stary scholiasta miał właśnie powiedzieć coś więcej, kiedy dwuskrzydłowe drzwi ćwiczebnej sali otwarły się z hałasem i do środka wkroczył mój brat, szczerząc zęby w wilczym grymasie. Crispin był wszystkim, czym ja nie byłem. Wysoki, kiedy ja byłem niski, mocno zbudowany, kiedy ja byłem cienki jak trzcina, i miał kwadratową twarz, podczas gdy ja miałem pociągłą. Mimo to nasze podobieństwo nie budziło żadnych wątpliwości. Obaj mieliśmy czarne jak atrament włosy Marlowe’ów, tę samą marmurową cerę, takie same orle nosy, wysokie brwi nad fiołkowymi oczami. Byliśmy w widoczny sposób produktem tej samej genetycznej konstelacji, a nasze genomy zostały zmodyfikowane w podobny sposób, aby pasowały do tego samego wzorca. Palatyńskie rody – większe i mniejsze – posunęły się do takich ekstrawagancji w wyglądzie, że ktoś o odpowiedniej wiedzy mógł rozpoznać rodowe pochodzenie po genetycznych markerach twarzy i ciała z równą łatwością, jak po emblematach na ubraniu czy sztandarach.

      Za Crispinem podążał pomarszczony kasztelan, sir Felix Martyn, ubrany w ćwiczebny skórzany strój do pojedynków, z rękawami podwiniętymi powyżej łokci. To on odezwał się pierwszy, unosząc dłoń w rękawicy:

      – Oho! Już tutaj?

      Wysunąłem się przed Gibsona, aby wyjść im na spotkanie.

      – Tylko się rozciągałem, sir.

      Kasztelan pochylił głowę, drapiąc się w motek zmierzwionej siwej czupryny.

      – Dobrze więc. – Dopiero teraz zauważył Gibsona. – Tor Gibson! To dziwne widzieć cię poza klasztorem o tej porze!

      – Szukałem Hadriana.

      – Potrzebujesz go do czegoś? – Rycerz wsunął kciuki za pas. – Mamy teraz lekcję.

      Gibson prędko pokręcił głową i skłonił się lekko przed kasztelanem.

      – To może poczekać. – Po czym spokojnie opuścił salę. Drzwi trzasnęły, wydając stłumione bum, które rozległo się w sklepionym wnętrzu.

      Przez krótką chwilę Crispin szyderczo przedrzeźniał przygarbioną sylwetkę i chwiejny krok Gibsona. Spojrzałem na brata, który na szczęście się zmieszał i przeciągnął dłońmi po czarnej jak węgiel czuprynie.

      – Tarcze naładowane? – spytał Felix, klaszcząc dłońmi w rękawicach, które wydały suchy, skórzany odgłos. – Bardzo dobrze.

      W legendach bohater zawsze uczony jest sztuk walki przez jakiegoś spalonego słońcem mistrza, mistyka, który każe swoim uczniom gonić koty, czyścić pojazdy i pisać wiersze. Podobno na Jadd mistrzowie miecza – meskolosi – robią wszystkie te rzeczy i mogą upłynąć lata, zanim uczeń dotknie miecza. Nie ja. Pod kierunkiem Felixa mojej edukacji towarzyszył rygorystyczny dryl. Wiele godzin dziennie spędzałem pod jego opieką, ucząc się, jak walczyć i się nie poddawać. Żadnego mistycyzmu, tylko praktyka, długa i staranna, aż ruchy podczas ataków i parowania stały się tak naturalne jak oddychanie. Bo wśród palatyńskiej arystokracji Solarnego Imperium – zarówno mężczyzn, jak i kobiet – biegłość we władaniu bronią jest uważana za jedną z podstawowych cnót, nie tylko dlatego, że któreś z nas mogłoby aspirować do zostania rycerzem albo służby w Legionach, ale dlatego, że umiejętność pojedynkowania się jest uznawana za swoisty zawór bezpieczeństwa w razie napięć i konfliktów, której inaczej mogłyby prowadzić do aktów wendety. W ten sposób każdy potomek swego rodu w razie czego może sam sięgnąć po broń w obronie czci własnej lub swojej rodziny.

      – Wciąż jestem ci coś winien za ostatni raz, chyba wiesz – powiedział Crispin, kiedy skończyliśmy wstępne ćwiczenia i stanęliśmy naprzeciw siebie po dwóch stronach szermierczego kręgu. Rozciągnął swoje grube wargi w szczerbatym uśmiechu, który sprawił, że wyglądał rzeczywiście jak tępy instrument, którym był.

      Uśmiechnąłem się, aby nie pozostać mu dłużnym, choć spodziewałem się, że efekt na mojej twarzy będzie dużo lepszy niż u niego.

      – Musisz zaatakować mnie pierwszy – powiedziałem, unosząc lekko czubek miecza do pozycji zasłony i czekając na hasło Felixa. Gdzieś z zewnątrz dobiegł do mnie stłumiony świst latacza przelatującego nisko nad zamkiem. Wzbudził drgania przejrzystego aluminu w szybach okiennych i zjeżył mi włosy na głowie. Położyłem dłoń na uchwycie przy moim grubym pasie, który miał aktywować tarczę energetycznej kurtyny.

      Crispin, naśladując mnie, oparł swój miecz płazem na ramieniu.

      – Crispinie, co ty robisz? – Głos kasztelana jak rózga przeciął tę chwilę ciszy.

      – Co?

      Jak każdy dobry nauczyciel, Felix czekał, aż Crispin sam uświadomi sobie popełniony błąd. Kiedy uświadomienie nie przyszło, stuknął chłopaka w ramię własnym treningowym mieczem. Crispin krzyknął i wybałuszył oczy na trenera.

      – Gdybyś oparł w ten sposób na ramieniu miecz z wyższej materii, odciąłbyś sobie rękę. Ostrze z dala od ciała, chłopcze. Jak często mam ci to powtarzać? – powiedział Felix.

      Nieśmiało poprawiłem własną zasłonę.

      – Nie zapomniałbym o wyższej materii – odparł Crispin niepewnie.

      Była to prawda. Crispin nie był szaleńcem; brakowało mu tylko tej powagi, która zapowiada wielkość człowieka.

      – A teraz słuchajcie mnie obaj – warknął Felix, ucinając dalsze argumenty Crispina. – Wasz ojciec odda mnie katarom, jeżeli nie zrobię z was pierwszej klasy szermierzy. Radzicie sobie przyzwoicie, ale ta przyzwoitość nie pomoże wam w prawdziwej walce. Crispinie, musisz zacieśnić formę. Po każdym ruchu otwierasz się szeroko na kontrę. Teraz ty! – Wskazał ćwiczebnym mieczem na mnie. – Twoja pozycja jest dobra, Hadrianie, ale potrzebujesz więcej zaangażowania. Zostawiasz przeciwnikom zbyt wiele czasu na pozbieranie się.

      Zaakceptowałem tę krytykę bez komentarza.

      – En garde! – rzucił Felix, trzymając swój miecz między nami. – Tarcze! – Sięgnęliśmy obaj do uchwytów, żeby aktywować nasze tarcze. Kurtyny energetyczne nie zmieniały wiele, gdy chodziło o ludzką szybkość w szermierce albo zapasach, ale dobrze było do nich przywyknąć, przyzwyczaić się do niewielkich odchyleń światła przenikającego przez ich przejrzyste membrany. Bariera pola Royse’a bez trudu odbijała uderzenia obiektów o dużej szybkości; odbijała pociski, uderzenia gorącej plazmy, rozpraszała wyładowania elektryczne przerywaczy atakujących układ nerwowy. Ale nie mogła nic poradzić przeciwko mieczowi. Felix opuścił miecz jak dowódca, którym czasem bywał, i stuknął jego tępym końcem o podłogę. – Allez!

      Crispin


Скачать книгу