Pożeracz Słońc. Christopher Ruocchio
niedbale dłonią i przywróciłem na twarz najuprzejmiejszy z moich uśmiechów.
– Nie ma nic do wybaczania, pani Balem. – Ugryzłem się w język, pomyślawszy o żołnierzach za moimi plecami, którzy uważali, że jest co wybaczać. – Oczywiście przekażę ojcu pani skargę. Jeśli ma pani jakieś kalkulacje co do korzyści i kosztów zastąpienia tych maszyn, to sądzę, że zarówno lord Alistair, jak i jego doradcy zechcą je zobaczyć. – Sprawdziłem godzinę na moim nadgarstkowym terminalu, czując, że chciałbym już wyjść. Wciąż była szansa, że zdążę na przyjazd gości Mandari. – Pani Balem, sugeruję też, aby uszeregowała pani swoje potrzeby, zaczynając od najwyższych priorytetów, zanim porozmawia pani z moim ojcem i konsylium jego doradców. Teraz jednak muszę już panią przeprosić. – Znów zrobiłem pokaz spoglądania na terminal. – Mam jeszcze ważne spotkanie. – Wstałem, a odsuwane krzesło zgrzytnęło na płytkach posadzki.
– To nie wystarczy, wasza lordowska mość. – Lena Balem też wstała i wbiła we mnie wzrok. Kierunek spojrzenia podkreślał jej wydatny nos. – Ludzie umierają w tych kopalniach regularnie. Potrzebują przynajmniej odpowiednich kombinezonów ochronnych. Moi ludzie giną od radonu, od promieniowania… mam zdjęcia. – Poszperała chwilę w plikach wydruków na biurku i wyciągnęła błyszczące fotografie pokrytych ranami ciał i chropowatej skóry.
– Wiem. – Odwróciłem się, a moja straż wystąpiła naprzód, by stanąć po moich bokach. Czułem na udzie dotyk paradnego sztyletu. Miałem w tej chwili wrażenie, że ta kobieta mogłaby mnie zaatakować. W obecności mego ojca nigdy nie ośmieliłaby się tak zachować. Okazałem się zbyt miękki. Ojciec kazałby ją wychłostać i nagą wystawić w dybach na głównej ulicy w Meidui. Crispin stłukłby ją osobiście.
Ja po prostu wyszedłem.
– Sukces, mój panie? – zapytała młoda porucznik, gdy latacz wzbił się w powietrze, zostawiając za sobą zabudowania Gildii w dolnej części miasta, pod wapiennymi klifami.
Wznieśliśmy się powoli nad pokryte dachówką dachy i wysokie wieże Dolnego Miasta, aby włączyć się w rzadki powietrzny ruch. Pod nami miasto Meidua rozwijało się wzdłuż brzegu morza jak anatomiczny rysunek pod potężnym akropolem, na którym moi przodkowie wznieśli starożytną twierdzę naszego domu.
Spojrzałem na nią i pokręciłem głową.
– Obawiam się, że nie, Kyro.
Wahadłowiec przelatywał właśnie nad pióropuszem białej piany wznoszącym się nad przybrzeżną elektrownią atomową, kiedy lecieliśmy szerokim łukiem nad wodą, żeby zbliżyć się do Diablej Siedziby od wschodu. Na szczycie akropolu z białego kamienia czarny granit kurtynowego muru i gotyckich wież za nim wysysał szare światło słoneczne i wydawał się zupełnie nie na miejscu na tym wapiennym urwisku, jakby jakaś nieludzka moc wyrwała z serca planety osmalone od żaru kamienie.
– Przykro to słyszeć, sire. – Kyra wsunęła brązowy lok pod brzeg lotniczej czapki.
Spojrzałem ukradkiem na dwoje peltastów siedzących na tylnym siedzeniu małego wahadłowca, czując na sobie ich spojrzenia.
Wychylając się w zapiętych pasach do przodu, powiedziałem:
– Jesteś z nami już od dość dawna, prawda, pani porucznik?
– Tak, sire – odkrzyknęła przez ramię, zerknąwszy krótko w moją stronę. – To już cztery lata!
Popołudniowe słońce wpadało przez przednią osłonę kabiny, rozświetlając jej twarz śnieżnym ogniem, a ja poczułem nagłe bicie serca. Było w niej coś prawdziwszego niż u naszych panien palatynek, którym mnie przedstawiano, coś bardziej żywego. Bardziej… ludzkiego.
– Cztery lata… – powtórzyłem, uśmiechając się ukradkiem do tego fragmentu jej twarzy, który był widoczny z mojego tylnego siedzenia. – I zawsze chciałaś być żołnierzem?
Zesztywniała nagle, jakby coś w moim głosie kazało jej mieć się na baczności. Może akcent. Często mi powtarzano, że mówię jak złoczyńca w eudorańskiej operze.
– Chciałam latać, sire.
– Zatem cieszę się, że ci się udało. – Nie mogłem dłużej koncentrować się na jej twarzy. Zarumieniłem się i spojrzałem przez okno na miasto – moje miasto – chłonąc jego ruch, sposób, w jaki ulice tworzyły pajęczą sieć na urwiskach ponad powierzchnią morza, a poniżej Diablej Siedziby. Widziałem szarozieloną kopułę siedziby Zakonu z jej dziewięcioma minaretami mierzącymi w niebo jak lance oraz, na drugim końcu głównej ulicy, wielką elipsę cyrku, dziś dostępnego dla motłochu. – Jakie to piękne. – Wiedziałem, że bredzę, ale uznałem, że pomoże to odciągnąć moje myśli od tego, ku czemu właśnie zmierzały: mego ojca i gości Mandari, których chciał ode mnie odizolować. Pomyślałem o Crispinie i jego krzywym uśmiechu. – Nie ma się czego obawiać.
– Tylko innych lataczy, wasza lordowska mość. – Zauważyłem, jak unoszą się lekko kąciki jej ust, dostrzegłem błysk białych zębów. Uśmiechała się.
– Tak, oczywiście. – Też się uśmiechnąłem.
– Latasz, sire? – zapytała i zaraz dodała grzecznie: – Jeśli wasza lordowska mość nie ma nic przeciwko temu pytaniu.
Obróciwszy się w fotelu, spojrzałem uważnie na dwoje peltastów siedzących przy rampie wyjściowej w tyle latacza. Ich dłonie w rękawicach trzymały zwisające z szarego sufitu pętle asekuracyjne.
– Ależ nie mam. I owszem, latam. Nie tak dobrze jak ty. Zapytaj kiedyś o to sir Adriana.
– Oczywiście zapytam. – Roześmiała się.
Nie potrafiąc uwolnić się od chmurnego nastroju, który coraz bardziej mnie ogarniał, spojrzałem przez podłogę kabiny i zmieniłem temat:
– Czy delegacja przybyła już do zamku?
– Tak, sire – odparła porucznik i skierowała latacza stromo w dół. Zeszliśmy poniżej korony urwisk, gdzie kończyła się lita skała, a zaczynał importowany granit. Zawsze gdy patrzyłem na to prastare miejsce z dołu, jak teraz, wyobrażałem sobie uderzenie pioruna. – Już parę godzin temu.
Tego właśnie się spodziewałem i obawiałem: zanosiło się na to, że ceremonia mnie ominie.
– Co robi twój ojciec, Kyro? – Nie zamierzałem wypowiedzieć tych słów, po prostu mi się wymknęły; drobiazg, ale niebezpieczny.
– Sire?
– Twój ojciec – powtórzyłem. – Czym się zajmuje?
– Pracuje przy sieci oświetleniowej miasta, sire.
Moje usta rozchyliły się i wypowiedziały kiepski żart:
– Nie miałabyś ochoty się ze mną zamienić?
Zamek w Diablej Siedzibie, wytwór znacznie starszej epoki, sam był większy od miasta, które go otaczało, choć żyło w nim dziesięć razy mniej ludzi niż za jego murami. Kiedy wzniesiono jego pierwsze mury, Solarne Imperium pewnie osiadło na gwiazdach i nic nie sprzeciwiało się jego potędze i majestatowi. Było wówczas jedyną ludzką władzą w kosmosie. Kiedy te cudowne lata gromu i krwi minęły, zamek wciąż stał z gęstwą oskarpowanych wież i natłokiem rzeźbionej kamieniarki, stercząc jak zbutwiałe kości wystające z ziemi na wzgórzach nad Meiduą. Wielka stara forteca była nieduża jak na dzisiejsze standardy. Ogromny donżon, potężny kanciasty stołp z czarnego kamienia wznosił się tylko pięćdziesiąt pięter nad powierzchnią dziedzińca, w którym go osadzono.