Pożeracz Słońc. Christopher Ruocchio
się o tłum umundurowanych logothetów, którzy należeli do służby domowej i zajmowali się administracją naszego kawałka Imperium. Gdybym nawet był zupełnie sam w tym miejscu, to w istocie wcale nie byłbym sam. Kamery zawsze obserwowały uważnie.
Przeszedłem pod pomnikiem Juliana Marlowe’a – nieżyjącego już od dawna, lecz wciąż siedzącego na koniu z wyzywająco wzniesionym ku niebiosom mieczem – i wszedłem po biegnących łukiem białych marmurowych schodach. Przekroczyłem główną bramę, zatrzymując się na chwilę, aby pozdrowić damę Uma Sylvię, rycerkę-liktorkę trzymającą straż przy drzwiach.
– Mój ojciec? – rzuciłem, a pytanie zabrzmiało czysto w popołudniowym powietrzu.
– Wciąż w sali tronowej, paniczu! – odparła Sylvia, nie rozpraszając swej doskonale skoncentrowanej uwagi.
Przeszedłem po białych płytach posadzki, potem prosto przez miedzianą mozaikę z imperialnym herbem wschodzącego słońca ku wewnętrznym schodom. Czarne chorągwie zwisały ciężko z wysokich ścian, a hałas trąb i tupot stóp dobiegał do mnie echem przez pustą przestrzeń wewnątrz schodów przez trzydzieści z pięćdziesięciu kondygnacji stołpu. Ta szlachetna chorągiew, od zarania dziejów herbowy znak moich ojców, zbrukana teraz moją ręką. Może ją widzieliście? Czarniejsza niż czerń kosmosu, z brykającym czerwonym diabłem trzymającym trójząb, nad którym biegnie napis: Miecz naszym mówcą. Dwa takie ogromne diabły wisiały naprzeciw siebie po bokach okutych żelazem drzwi wiodących do sali mego ojca, pomniejszając optycznie ich ostrołuk i stojących przed nim strażników.
Dziwna rzecz te drzwi: ich ciężkie skrzydła zrobione były z lanego żelaza i pociągnięte warstwą jakiejś matowej żywicy zabezpieczającej przed rdzą. Każda ich część była trzykrotnie wyższa od człowieka i miała grubość wielu cali, tak że wykonana w reliefie plątanina ludzkich kształtów uwydatniała się czytelnie. Każde skrzydło ważyć musiało wiele ton, ale poruszały się lekko, wyważone dzięki jakiemuś systemowi przeciwwag, i nawet dziecko bez trudu mogło je otworzyć.
– Lord Hadrian! – powiedział sir Roban Milosh, podejrzanie się zachowujący ciemnoskóry liktor o krótkich kręconych włosach. – Gdzie byłeś, panie?
Zmrużyłem oczy i przez chwilę próbowałem się opanować, powtarzając sobie w duchu: Gniew oślepia. Gniew oślepia. Do Robana powiedziałem:
– Zatrzymały mnie sprawy w Gildii Górniczej. Taki był rozkaz ojca. Czy już są w środku?
– Od dobrych trzydziestu minut.
Czułem się niezręcznie, świadomy swego niechlujnego wyglądu. Moje długie włosy były w dzikim nieładzie, a oficjalna kurta była wygnieciona i daleka od doskonałości. Mimo to klepnąłem rycerza w ramię.
– Uznajmy, że mamy za sobą nudniejszą część. A teraz mnie przepuść. – Próbowałem go wyminąć i położyłem otwartą dłoń na drzwiach, ale stojący z drugiej strony odpowiednik Robana postąpił naprzód i złapał mnie za ramię. Głęboko oburzony obróciłem się i spojrzałem na hoplitę. Jego hełm, jak hełmy większości bojowych pancerzy, nie miał przyłbicy, lecz był zamkniętą ceramiczną skorupą zasłaniającą twarz. Kamery przekazywały obraz na ekran we wnętrzu tej maski, co sprawiało wrażenie, że ma się do czynienia z posągiem, nie z człowiekiem.
– Lord Alistair powiedział, że nikt nie może wejść, dopóki przyjmuje dyrektorkę. – Uwolnił mnie zdecydowanym ruchem. – Wybacz, młody panie.
Zmuszając się do zapanowania nad nagłym wybuchem gniewu, powtarzałem w duchu aforyzm scholiastów i próbowałem nie skupiać się zanadto na rosnącym we mnie oburzeniu. Powinienem odwrócić się i odejść. Wszystko byłoby łatwiejsze.
Zamiast tego odchrząknąłem i powiedziałem:
– Żołnierzu, odsuń się.
– Hadrianie. – Roban położył mi dłoń na ramieniu. – Mamy rozkazy.
Odwróciłem się i przyznaję, że frustracja mnie zgubiła.
– Ręce precz, Robanie. – I pchnąłem drzwi, zanim liktor i jego porucznik zdążyli mnie powstrzymać. Drzwi nie wydały żadnego odgłosu, kiedy otworzyły się do środka. Stało się. Spojrzałem za siebie na hoplitę, który był już w pół drogi do mnie, próbując mnie złapać. Miałem takie same oczy jak mój ojciec i wiedziałem, jak ich użyć. Żołnierz struchlał.
Żadne fanfary nie towarzyszyły mojemu wejściu, chyba że ktoś policzyłby liczbę ukłonów stojących wewnątrz peltastów. Są jakieś granice rozmiarów przestrzeni, którą ludzkie oko i umysł potrafią ocenić, a po przekroczeniu tych granic wielkość i wspaniałość przytłaczają. Sala tronowa przekraczała te granice, była zbyt wysoka, zbyt szeroka i zbyt długa zarazem. Ciemne kolumny stały w wielu rzędach i dźwigały sklepienie pokryte freskami, na których przedstawiono śmierć Starej Ziemi i późniejszą kolonizację Delos. Choć ludzkie zmysły nie potrafiły tego rozpoznać, odległość między posadzką a sufitem subtelnie się zmniejszała w miarę przechodzenia od drzwi do tronowego podium stojącego w odległym końcu sali, więc idący tam suplikant ulegał złudzeniu, że siedzący na podium archon jest większy niż zwykły człowiek. Powiadają, że Solarny Tron na Forum również wykorzystuje tę sztuczkę, dzięki której Imperator potrafi przytłoczyć ogromem postaci nawet najpyszniejszego księcia ze swojej konstelacji.
Sam tron pozostawał nieco w cieniu, a dwa zakrzywione rogi wystające zza jego oparcia – w istocie były to dwa żebra wielkiego łuskowego wieloryba – sięgały w pół drogi do dalekiego sklepienia, blokując częściowo światło padające z rozety za tronem, tak że postać siedząca na tronie była częściowo zamglona.
Delegacja Konsorcjum stała tłumnie przed tronowym podium. Ich sylwetki były absurdalnie wydłużone za sprawą słabej grawitacji panującej na statkach kosmicznych, na których żyli. Było ich siedmioro, wszyscy ubrani w podobne szaty, a towarzyszyło im kilkunastu żołnierzy ubranych w matowe szare stroje i uzbrojonych w krótkie strzelby zamiast lanc energetycznych, tak cenionych w wojskach mego ojca.
– Wybacz mi spóźnienie, ojcze. – Użyłem mego oficjalnego głosu, wykorzystując retoryczny trening, który odbyłem pod kierunkiem Gibsona. – Przedstawicielka Gildii Górniczej zajęła mi więcej czasu, niż się spodziewałem.
– Dlaczego tu jesteś? – Dźwięk tego głosu w tym miejscu zmroził mi krew w żyłach i poczułem, jakby zimny wiatr wdarł się do mojej duszy. Crispin nie tylko wiedział o przyjeździe delegacji Konsorcjum Wong-Hoppera, ale również został zaproszony.
Zignorowałem wypowiedziane irytującym tonem pytanie Crispina i zbliżyłem się na dziesięć kroków do linii, na której stali przed tronem mego ojca goście z Konsorcjum. Nie znajdowałem się jeszcze w cieniu tego wielkiego krzesła i mój ojciec wydawał mi się tylko ciemnym kształtem na tle czerni oparcia z hebanu i kutego żelaza. Przyklękając przed tronem na jedno kolano, skłoniłem głowę przed przybyszami Mandari.
– Szlachetni goście – odezwałem się, a po marudnym tonie Crispina głębokie brzmienie mego wyćwiczonego głosu sprawiało mi niekłamaną przyjemność – wybaczcie spóźnienie. Zatrzymały mnie sprawy lokalne.
Jedna z wysokich postaci zrobiła kilka kroków w moją stronę.
– Wstań, proszę – powiedziała. Wstałem, a przedstawicielka Konsorcjum odwróciła się i spojrzała na mego ojca. – Jak mamy to rozumieć, lordzie Alistair?
Ojciec poruszył się na tronie.
– To mój starszy syn, dyrektor Feng. – Jego głos, który powinien być równie serdeczny jak mój, był dla mnie głosem obcego człowieka.
Kobieta,