Pożeracz Słońc. Christopher Ruocchio
Trzydzieści jeden twarzy patrzyło od strony drzwi, wszystkie białe jak kość, z wyjątkiem fiołkowych oczu. Były to maski pośmiertne wyjęte z katakumb, gdzie spoczywały prochy członków mojej rodziny.
Znałem ich wszystkich. Zapamiętałem to jako jedną z moich pierwszych lekcji.
Moi przodkowie o rysach zamrożonych przez czas, wystawieni na pokaz, aby wszyscy mogli ich oglądać.
Strażnicy przy drzwiach nie zaprotestowali jak wtedy przed salą tronową, ale na mój znak otworzyli ciężkie drewniane drzwi o zawiasach tak cichych, że jedynym słyszalnym dźwiękiem był odgłos moich kroków na płytach posadzki. Odgłos ten zginął prędko w szumie rozmów, który wybiegł jak fala na moje spotkanie, po czym zamarł, gdy połowa zgromadzonych wokół okrągłego stołu spojrzała na mnie. Tylko Tor Gibson posłał mi uśmiech, krótki i dyskretny, który dzięki emocjonalnej dyscyplinie natychmiast powściągnął. Urzędnicy Konsorcjum spojrzeli na mnie z zimną obojętnością, a Crispin – który oczywiście tam był i siedział po lewej stronie ojca – wyszczerzył zęby w swoim krzywym grymasie.
Ojciec nawet się nie zająknął:
– …licencja daje nam wyłączną własność wszystkich złóż uranu w Systemie Delos, nie tylko wzdłuż Redtine. Pozaświatowych robotników w pasie asteroid skłonić można do wyrabiania norm dzięki właściwej perswazji. – Spojrzał przez ramię na sir Felixa, który trzymał straż za plecami jego lordowskiej mości. Kasztelan miał na sobie swoją najlepszą zbroję w czerwono-czarnych barwach Marlowe’ów przeplatanych brązem jego własnego, pośledniejszego rodu. – Wyślijcie sir Ardiana, jeśli robotnicy będą jeszcze nam sprawiać kłopoty. On będzie wiedział, co zrobić.
– Robotnicy z pasa się buntują? – zapytała Adaeze Feng, a w jej głębokim, modulowanym głosie zaskoczenie mieszało się z pogardą. – Przecież dano nam do zrozumienia, że trzymasz to wszystko mocno w garści, lordzie Marlowe.
Oblicze mego ojca nie wyrażało więcej emocji niż twarz scholiasty. Przygładził włosy obojętnym ruchem dłoni.
– Robotnicy z pasa zawsze się buntują, madame dyrektor. Zgłaszają swoje dziecinne żądania, my idziemy na drobne ustępstwa, a potem zabieramy stamtąd, gdy ich pokolenie nie przedstawia już wartości jako siła robocza.
– Oczekiwana długość życia robotników z pasa asteroid wynosi około sześćdziesięciu standardowych lat – dodał Tor Alcuin, czarnoskóry scholiasta, który był głównym doradcą mego ojca. – Możemy w ciągu następnego stulecia cyklicznie wydawać i wycofywać koncesje na nowych robotników i w ten sposób ograniczyć bunty do minimum. Odbierać i dawać.
W czasie, gdy mówił, usiadłem między dwojgiem logothetów z rodzinnego skarbca, ćwierć obwodu ogromnego stołu od wielkiego krzesła mego ojca. Wyczułem ich napięcie, po czym ujrzałem, jak jasnowłosa kobieta po lewej obraca się przez chwilę w moją stronę. Zignorowałem to, mając nadzieję, że moje spóźnienie nie stanie się przedmiotem dyskusji.
Urzędniczka ze złotymi tatuażami na wygolonej głowie zmarszczyła brwi, patrząc prosto na Tor Alcuina.
– Czy wicekrólowa to aprobuje?
– Wicekrólowa – wtrącił Crispin, odkładając na stół tablet ekranem w dół – jest zadowolona, że może przerzucić na nas tę brudną robotę. Jeśli będziemy tłumić miejscowe rebelie, Jej Łaskawość będzie mogła spokojnie zarządzać sektorem.
Z trudem zdołałem powściągnąć wyraz zdumienia, jaki pojawił się na mojej twarzy. Crispin miewał zaskakujące chwile jasności umysłu.
– Powinniśmy przede wszystkim skupić się na Cielcinach – powiedziała Eusebia, przeorysza Zakonu w Meidui. – Wszystko to musi służyć wybranemu przez Ziemię Imperatorowi. – Stara kobieta była przeraźliwie blada jak światło księżyca, jej twarz przywodziła na myśl zmięty papier, a głos tchnienie sieci pająka na lekkim wietrze.
Zauważyłem, że Gibson patrzy na mnie, a potem kręci głową i drapie się palcem po policzku. Wiedziałem, czym jest Zakon. Władzą pod pozorami pobożności.
Dyrektorka niedbale skinęła upierścienioną dłonią, błysnęły drogie kamienie, a ona uśmiechnęła się, ukazując lśniące srebrzystym blaskiem zęby.
– Oczywiście, przeoryszo, ale musimy myśleć o sytuacji, która nastąpi, gdy ta wojna się skończy. Kiedy tę wojnę wygramy – tu rozprostowała dłoń i położyła ją płasko na blacie stołu – będziemy chcieli, by relacje z Delos i rodem Marlowe’ów były… tak przyjazne, jak tylko się da.
– Kiedy wygramy tę wojnę? – Łagodny głos Eusebii wzniósł się o ton, a zamglone oczy otworzyły się szerzej. – A nie powinniśmy przypadkiem poruszyć drobnej kwestii zapewnienia sobie tego zwycięstwa, madame dyrektor?
Uśmiech nie zniknął z twarzy Adaeze Feng.
– To sprawa Legionów. I waszego Imperatora. Ja jestem kobietą interesu, przeoryszo. Jestem tutaj, żeby ubić interes z archonem w sprawie udziałów w jego eksporcie, a nie po to, żeby zadać cios w serce naszego wspólnego wroga.
– Cielcinowie z każdym dniem są coraz bliżej – powiedział ubrany w czarne szaty Zakonu młodszy funkcjonariusz, siedzący blisko Eusebii. – Lordzie Marlowe, uważam, że powinieneś rozważyć uzbrojenie legionów wicekrólowej w atomikę.
Lord Alistair Marlowe nawet na niego nie spojrzał, lecz jego głęboki głos natychmiast uciszył gwar, który się podniósł na te słowa. Nie mówił głośno, nie krzyczał, lecz mówił niższym głosem niż inni i dzięki temu go usłyszeli, gdy rzekł:
– Lady Elmira co każdy standardowy kwartał otrzymuje piętnaście procent wartości wydobywanych surowców. Ona nie potrzebuje więcej atomiki, Severnie, ani my nie potrzebujemy. System jest uzbrojony. – Tu spojrzał na Gibsona. – Scholiasto, ile statków Elmira może wystawić wewnątrz naszego systemu planetarnego?
Starzec odkaszlnął, zaskoczony, że to pytanie skierowano do niego.
– Według ostatnich szacunków Imperialnego Biura? Sto siedemnaście, nie licząc lekkich jednostek. – Tu odklepał listę zasobów, omawiając podział na kategorie według typów statków.
Ojciec uniesieniem dłoni nakazał mu milczenie i skupił teraz uwagę na Eusebii.
– Widzisz, przeoryszo? – Po czym skierował spojrzenie na Adaeze Feng. – W czym jeszcze stan naszych lokalnych spraw panią niepokoi, madame dyrektor?
Feng przez chwilę patrzyła twardo na mego ojca, szukając odpowiednich słów, po czym odpowiedziała:
– Pozaświatowi robotnicy…
– Zgodzą się na nasze warunki, gdy zaczną zdychać z głodu na tych pozbawionych powietrza skałach, które nazywają swoim domem – stwierdził ojciec, oparłszy podbródek na splecionych dłoniach. – Większy problem stanowią robotnicy na samej planecie. Gildia Górnicza zgłosiła serię zawałów oraz awarii sprzętu w kopalniach i rafineriach. Roboty do wzbogacania są źródłem największej troski. Brakuje nam środków, aby je zastąpić, musimy więc kupować nowe u naszych wytwórców.
– Mamy też tutaj fakcjonariuszkę Gildii, która chciałaby nam coś powiedzieć, madame Feng – wtrącił Alcuin. – Zna szczegóły sytuacji górników planetarnych.
Młodszy urzędnik Sun pochylił się do przodu i powiedział:
– Jaka proporcjonalnie część uranu… uz… – Przerwał i mruczał chwilę do swego sąsiada po mandarsku, w handlowym języku Konsorcjum. Najwyraźniej znalazł słowo, którego szukał, więc powtórzył: – Jaka proporcjonalnie część uzyskanego uranu pochodzi