Pożeracz Słońc. Christopher Ruocchio
by zmusić się do uśmiechu. Chciałem być scholiastą. Takim z Korpusu Ekspedycyjnego. Chciałem podróżować na statkach kosmicznych, docierać tam, gdzie jeszcze nikt nie dotarł, zatykać imperialną flagę w nowych miejscach galaktyki i oglądać niezwykłe i ciekawe rzeczy. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnąłem, było przykucie do jakiegoś biura, a już w najmniejszym stopniu w Zakonie. Rzuciłem ukradkowe spojrzenie Gibsonowi, który odwzajemnił mi się nikłym uśmiechem.
– Dziękuję, madame. – Krótkie spojrzenie na mego ojca powiedziało mi, że nie powinienem już nic więcej mówić.
– Albo u nas – dodała. – Jeśli twój ojciec poradziłby sobie bez ciebie. Ktoś będzie musiał robić interesy z tymi bestiami, kiedy wojna się skończy.
W trakcie tej wymiany zdań ojciec był dziwnie spokojny, a ja miałem nieodparte wrażenie, że wybuch jego gniewu jest bliski. Patrzyłem na niego, gdy siedział obok matki, z głową lekko pochyloną, i słuchał jednego z lokajów, który przybył, by odczytać mu jakąś wiadomość. Ojciec wymruczał instrukcję i zamyślił się do chwili, gdy Crispin nagle powiedział:
– Moglibyście sprzedawać im żywność!
Twarz matki rozciągnęła się w makabrycznym grymasie, a uśmiech dyrektorki był ostry jak skalpel.
– Spodziewam się, że będziemy to robić, paniczu. Sprzedajemy wszystko wszystkim. Na przykład to wino. – Wskazała butelkę wina, które piłem, Carcassoni St-Deniau Azuré. – Doskonały rocznik, archonie, czyż nie?
– Dziękuję, madame dyrektor – powiedział ojciec. Nie patrząc, wiedziałem, że jego oczy spoczęły na mnie. – Choć ciekawi mnie, skąd u pani taka otwartość, gdy chodzi o Cielcinów, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę ostatnią tragedię.
Dyrektorka zbyła te słowa niedbałym gestem ułożenia widelca i noża na talerzu.
– Och, Imperator zwycięży, niech Ziemia błogosławi jego imię. A kielich miłosierdzia przelał się, przynajmniej tak mówią przeorzy.
Jedna z jej młodszych urzędniczek, kobieta ze złocistymi zygzakami wytatuowanymi na białej skórze głowy, nachyliła się do niej i powiedziała:
– Po zakończeniu wojny Cielcinowie muszą zostać poddanymi Solarnego Tronu.
– Muszą? – zapytała moja matka, unosząc eleganckie brwi. – Czułabym się lepiej, gdyby odlecieli.
– To się nigdy nie stanie – powiedziałem ostro, wiedząc, że popełniam błąd. – Mają nad nami przewagę.
Twarze moich rodziców stężały na kamień, a z napięcia szczęk ojca wywnioskowałem, że zaraz przemówi.
Ale młodsza urzędniczka Konsorcjum odezwała się pierwsza, uśmiechając się słodko:
– Co masz na myśli, sirrah?
– My mieszkamy na planetach. Cielcinowie są jak Extrasolarianie – odpowiedziałem, mając na myśli barbarzyńców z zakątków kosmosu, którzy krążą w ciemnościach pomiędzy gwiazdami, będąc zawsze w ruchu na swych handlowych statkach. – Nie mają domu, tylko floty…
– Swoje scianda – dorzucił Gibson, używszy cielcińskiego terminu.
– Właśnie! – Nadziałem na widelec kawałek różowej ryby i zjadłem, robiąc pauzę dla lepszego efektu. – Nigdy nie będziemy pewni, że wytępiliśmy Cielcinów. Nawet gdy zniszczymy całą ich flotę, całe scianda, wystarczy, żeby umknął choć jeden statek, aby zapewnić im przetrwanie. Są uzbrojeni w broń atomową, zmieniają się. Nie zniszczycie ich siłą militarną, matko, panie, panowie. Nie zdołacie. Całkowita eksterminacja jest niemożliwa. – Pociągnąłem łyk wina. – Teraz to samo można powiedzieć o nas, ale większość naszej populacji przywiązana jest do planet. Każdy atak znosimy trudniej, czyż nie? – Spojrzałem na dyrektorkę, licząc, że dzięki całożyciowej znajomości Imperium potwierdzi moje słowa.
Właśnie miała to zrobić, gdy odezwał się mój ojciec:
– Hadrianie, wystarczy.
Adaeze Feng uśmiechnęła się.
– Nie ma powodu do niepokoju, archonie.
– Proszę mi pozwolić niepokoić się moim synem, madame dyrektor – powiedział łagodnie lord Alistair, odstawiając kryształowy kielich na stół. Służąca rzuciła się napełnić go ponownie z glinianego dzbanka z motywem nimf leśnych. Ojciec odprawił ją gestem. – Zwłaszcza gdy tak niefrasobliwie igra z rozsądkiem.
Zdrada. Mogłem powstrzymać wyraz zdumienia na swojej twarzy, tylko zaciskając szczęki. Naprzeciw mnie Crispin ułożył wargi w słowo „zdrajca”. Poczułem, że od szyi w górę oblewa mnie rumieniec, a skrępowanie oblepia jak mokra glina.
– Nie myślałem…
– Zgadza się – powiedział ojciec. – Nie myślałeś. Przeproś panią dyrektor.
Spojrzałem na swój talerz, przypatrując się resztkom zapiekanego łososia i pieczonych grzybków. Uniknąłem bardziej egzotycznych potraw przyrządzonych dla naszych pozaświatowych gości. Milczałem, patrząc spode łba. Uderzyło mnie przy tym, że ojciec nigdy nie zwraca się do mnie po imieniu i mówi do mnie tylko rozkazami albo nie mówi wcale. Byłem jego przedłużeniem, ucieleśnionym dziedzictwem. Nie osobą.
– Nie ma powodu do przeprosin, sire – powiedziała dyrektorka, zerkając na swoich młodszych rangą pracowników. – Ale już wystarczy. To był wspaniały posiłek. Sir Alistair, lady Marlowe… – Skłoniła głowę nisko nad stołem. – Zapomnijmy o tej rozmowie. Chłopcy nie chcieli nic złego, żaden z nich nie chciał. Czy moglibyśmy teraz wrócić do interesów?
ROZDZIAŁ 5
TYGRYSY I JAGNIĘTA
Istniał jasny wzorzec zdarzeń, ale ja, który dopiero co przestałem być dzieckiem, nie potrafiłem go dostrzec. Może wy go zobaczycie; może zrozumiecie dokładnie, co mi zrobiono. Dlaczego go nie widziałem, choć ćwiczono mnie do tego niemal od chwili, gdy zacząłem mówić, tego nigdy się nie dowiem. Może była to arogancja. Uczucie, że jestem lepszy od Crispina, lepiej nadaję się do rządzenia. A może była to chciwość. A może to, że jesteśmy ślepi do momentu, gdy nóż nas zabierze, ponieważ uważamy się za nieśmiertelnych, dopóki nie umrzemy. Świat, w którym się urodziłem, był dzikim światem tygrysów igrających z jagniętami. Jakiś mądry człowiek powiedział mi kiedyś, że ciało ludzkie należy do najtańszych zasobów we wszechświecie, a życiem szafuje się dużo łatwiej niż złotem. Roześmiałem się, gdy to usłyszałem, i nie zgodziłem się z nim.
Byłem głupcem.
Jakże mało wiedziałem.
Łuk, który prowadził do rotundy pod Kopułą Barwnych Rzeźb, na zawsze pozostał mi w pamięci jako niezniszczalny symbol mojej porażki. Obudzony późno przez służącą, wybiegłem przez bramę do okrągłej galerii, która otaczała salę rady, kierując się z pośpiechem w stronę tego okropnego portalu. Jadowite słoneczne światło przenikało nienaturalnymi barwami przez witraż w dachu i rzucało chorobliwe cienie na stojące tam starożytne rzeźby, które zdobiły to dziwne miejsce. Ich niegdyś jaskrawa farba zdążyła popękać i zblaknąć. Od długich pokoleń był w mojej rodzinie zwyczaj zamawiania co dziesięć lat drewnianych rzeźb u wszystkich ludów naszej prefektury. Najpiękniejsze z nich dekorowały to pomieszczenie, stojąc w niszach, na półkach, przymocowane do ściany, wisząc w powietrzu na drutach, w taki sposób, że ich cienie cięły barwne światło na pasy. Resztę zaś rzucano na pastwę płomieni na Letnim Jarmarku.
Sprawiało to takie wrażenie, jakby ktoś zabrał