Pożeracz Słońc. Christopher Ruocchio
byłem ciekaw, co starożytni pomyśleliby o nas, o naszej przemocy. Słyszałem, jak mówiono, że te pokolenia, które unicestwiły Starą Ziemię, gardziły przemocą w codziennym życiu. Cóż za ironia, że ci sami ludzie, którzy rozpętali nuklearną wojnę w swoim ojczystym świecie, nadzorowali obozy uchodźców i zniszczyli ekosferę, wzdragali się przed tym krwawym sportem. Czy ci ludzie ze starożytnych czasów nazwaliby nas barbarzyńcami?
Wzmocniłem ołówkiem kontur twarzy Kyry. Dość filozofowania. Crispin darł się teraz radośnie:
– Wchodzę po pierwszej walce!
– O co chodzi? – Nie podniosłem wzroku znad rysunku na moich kolanach i podkreśliłem czernią kosmyk włosów. Mój umysł przebywał teraz gdzie indziej. Skupiłem się na Cai Shen, na moim ojcu. Na samym Crispinie. Wciąż słyszałem w myślach skierowane do mnie słowa ojca, które wypowiedział pod Kopułą Barwnych Rzeźb. „A kto ci powiedział, że masz rządzić po mnie?”. To było na użytek Crispina. Każde słowo. Miano się mnie pozbyć, spakować i odesłać. Wydać za jakiegoś barona lub baronessę, dla której byłbym pożądaną ozdobą, albo zmusić do wstąpienia do Legionów.
– Mogę wejść! – Crispin, który wyglądał na autentycznie podnieconego, uśmiechnął się. – Ojciec powiedział, że mogę dziś walczyć.
– Och. – Spojrzałem na niego przelotnie. – Wiedziałem. Wciąż to powtarzasz. – Nacisnąłem tak mocno, że grafit się złamał i zamazał szczupły nos Kyry. Zakląłem w duchu, uświadamiając sobie przy okazji, że żywię do brata urazę. Od dawna go nienawidziłem, ale nienawiść jest czymś czystym, jest ogniem we wnętrznościach. Uraza natomiast tkwiła we mnie jak rak. Nie pragnąłem tego, co do niego należało. Raczej czułem urazę, że zabrał coś, co w naturalny sposób uważałem za swoje. Nie chciałem tronu ojca, ale nie chciałem też, żeby przypadł w udziale Crispinowi.
– Ojciec mówi, że mogę walczyć tylko z niewolnikami myrmidonami, ale przecież mógłbym zabrać ze sobą Marcoha. A może mógłbym zabrać Marcoha i Robana? – Crispin stanął na krześle. Ubrał się na tę okazję w zbroję ceramiczno-tytanową z czerwonymi akcentami. Płyta napierśnika obciągnięta była czarną skórą z wytłoczonym krwawym diabłem Marlowe’ów. Przez lewe ramię przewieszoną miał krótką pelerynę z aksamitu – karmazynowego, gdy padało nań światło, czarnego, gdy pozostawał w cieniu.
Rycerz o okrągłej twarzy przeciągnął dłonią w rękawicy po krótkich, kręconych włosach.
– Oczywiście, że byś mógł, paniczu.
– On lubi te wielkie miecze, jak one się nazywają? – Crispin pociągnął ze szklanki łyk jakiegoś energetycznego niebieskiego napoju, pstrykając palcami w stronę Robana.
– Montante – powiedziałem. Wypisałem imię Kyry małymi schludnymi literkami w prawym dolnym rogu rysunku, używając w tym celu innego ołówka wyjętego ze skórzanego etui leżącego pod moimi stopami.
– Właśnie o to mi chodziło! – wymamrotał Crispin i zaśmiał się cicho, po czym wziął garść oliwek z chińskiej miseczki stojącej na małym stoliku między nami. – Jacy oni są powolni.
Roban nie ruszył się ze swego miejsca przy drzwiach.
– Panicz ma świętą rację – powiedział.
– Znacznie lepsze są krótki miecz i sztylet w lewej ręce – stwierdził Crispin, stawiając jedną stopę na niskim stoliku i trącając miseczkę, która spadła ze stolika, a oliwki potoczyły się po płytkach posadzki. Crispin nie zwrócił na to uwagi, nie zwrócił też uwagi na służbę, która rzuciła się zbierać oliwki i skorupy miseczki. – Wiesz, kogo mi dadzą do walki?
Sir Roban wzruszył ramionami.
– Jakichś niewolników, jak sądzę.
– Więcej niż jednego? – Zęby Crispina błysnęły w padającym z góry przyćmionym sztucznym świetle. Był zwrócony plecami do areny, a jego twarz pozostawała w cieniu.
– Być może, sire. – Roban wsunął hełm pod prawe ramię. – Nie poinformowano mnie. Pozostawili to vilicusowi całego Kolosso. Powiedziano mi, że przyjdzie tu po nas, kiedy wszystko będzie gotowe.
Crispin usiadł i rozparł się na krześle, sącząc swego drinka, który trzymał w dłoni w rękawicy, a po chwili wychylił się nad poręczą. Na arenę, w tumulcie i przy dźwięku trąb, wyszły z windy Diabły z Meidui. Wszyscy ubrani byli w imperialne barwy kości słoniowej i szkarłatu, głowy mieli zakute na głucho w hełmy o kościanej barwie, a na plecach czerwonym kolorem wypisane imiona i numery identyfikacyjne. Tom Marcoh stał pośrodku z wielką dziewiątką na plecach. Był barczystym mężczyzną. Na białych ceramicznych naramiennikach miał wymalowane pasy, które wskazywały na jego stopień centuriona, choć wcale centurionem nie był. Był aktorem, żołnierzem-zabawką, i w porównaniu z prawdziwymi żołnierzami, jakich znałem, był nikim.
– Było lato 987 roku! – Głos prezentera wypełniał koloseum, podniecając wiwatujący tłum, wymachujący chorągiewkami, transparentami i ręcznie malowanymi znakami, wykrzykujący: „Diabły! Diabły! Diabły!” i niemal zagłuszający sztucznie wzmacniany głos zapowiadającego. To wystarczyło, by przykuć nawet moją uwagę. Znałem tę datę i dobrze wiedziałem, co za chwilę zobaczymy. – Ostatni ludzie z 617. Legionu zostali osamotnieni na Delos, ich statek się rozbił, a ich braci i siostry wymordowano! Nikt nie przybył im na ratunek!
Na dany znak zainstalowana na końcu platformy winda została podniesiona i wypluła z siebie na arenę trzydzieścioro mężczyzn i kobiet. Wszyscy byli niewolnikami, a przedtem zbrodniarzami. Zmuszanie zbrodniarzy do występów na arenie było na Delos, a także w całym Imperium, zwyczajną praktyką. Ich nozdrza były przecięte na znak, że są przestępcami, a na czołach wytatuowano im listę popełnionych przestępstw. Niektórym brakowało ręki, innym oka lub obojga uszu. Wszystkich ogolono na łyso, a ciała wymalowano na biało, żeby bardziej przypominali Cielcinów. Choć ubrani byli w jednoczęściowe kombinezony i trudno było to rozpoznać, to jednak wiedziałem, że mężczyzn wcześniej wykastrowano, a kobietom usunięto piersi, żeby wszyscy bardziej upodobnili się do Cielcinów, ani mężczyzn, ani kobiet, i po to, żeby obniżyć ich morale. Mieli umrzeć tego właśnie dnia. Mieli pasować do opowieści, w której niedobitki 617. Legionu odparły cielcińską hordę, jaka zaatakowała kolonię na Bellos.
Siedmiu mężczyzn spośród Diabłów z Meidui nosiło tarcze i hełmy; niewolnicy ich nie mieli. Diabły miały w rękach miotacze plazmowe oraz energetyczne lance, opuszczone nisko, żeby na początku powodować tylko powierzchowne oparzenia. Niewolnicy mieli miecze ze zwykłej stali oraz pałki, bo Cielcinowie wyrzekli się broni strzeleckiej. Nie była to uczciwa walka. Ale nie miała taka być.
To było Kolosso, które w Imperium stanowiło wielkie sportowe widowisko, krwawe widowisko. Najpierw było drażnienie i szczucie azhdarcha; potem ta bijatyka, szansa dla zwycięskich bohaterów, którzy mogli zasłużyć na ulepszenie krwi; potem mniejsze pojedynki, mistrz przeciwko mistrzowi. A pierwszym z tych walczących miał być Crispin, młody i dziarski syn ich lorda, olśniewający w swej wspaniałej zbroi i fryzurze. Całe to widowisko wydało mi się czymś perwersyjnym i haniebnym. Może nasi starożytni przodkowie mieli rację. Może rację miała Valka. Może jednak jesteśmy barbarzyńcami. Chciałem stąd wyjść. Chciałem wrócić do moich pokojów w Diablej Siedzibie.
– Spójrzcie na naszych szlachetnych bohaterów otoczonych przez te blade bestie! – ciągnął prezenter. Za pomocą pałek udarowych ubrani na czerwono douleterzy zaganiali niewolników do kręgu, gdzie czekała na nich siódemka Diabłów z Meidui. – Spójrzcie na naszych bohaterów, jedynych obrońców