Pożeracz Słońc. Christopher Ruocchio

Pożeracz Słońc - Christopher  Ruocchio


Скачать книгу
więc esplanadą wzdłuż rzeki Redtine aż do wodospadów z ich wielkimi śluzami. Rzeka pełna była małych rybackich dżonek i ciężkich barek transportujących towary z góry rzeki. Głosy ludzi niosły się daleko nad wodą, hałaśliwe i ostre. Zwolniłem na chwilę, patrząc na małą galerę z osadą biedaków wiosłujących pod prąd wielkiej, powolnej rzeki, ku dalekim górom. Słyszałem donośne okrzyki ich nadzorcy i takt wybijany na bębnie.

      – Wiosłujcie do domu, chłopy – rozlegały się w jednostajnym rytmie wciąż te same słowa. – Wiosłujcie do domu.

      Zatrzymałem się na moment, by przyjrzeć się temu staromodnemu stateczkowi, zanim jego widok przesłonił mi jakiś zbiornikowiec. Pańszczyźniani chłopi nie mieli z nim szans. Nie wolno im było korzystać z technologii zarezerwowanych dla pracowników naszych gildii, musieli więc w pocie czoła radzić sobie siłą własnych ramion.

      Przemknęło mi przez myśl, by zawrócić i ruszyć ku nabrzeżom i rybnym targom, gdzie często zaglądałem jako dziecko. Był tam w jakimś narożnym sklepiku Nippończyk, który zwijał w rolki paski ryby z ryżem, a w Dolnym Mieście występowali treserzy, którzy szczuli na siebie różne zwierzęta. Ale cały czas byłem świadom niebezpieczeństwa, na jakie byłem narażony jako młody palatyn, przechadzając się tak otwarcie ulicami w kosztownym stroju odpowiednim do mojej pozycji. Obróciłem sygnet na kciuku do wnętrza dłoni i zacząłem się bawić cienką bransoletą mego terminala. Instynkt podpowiadał mi, żeby wezwać wsparcie, a przynajmniej powiadomić Kyrę, że nie spotkam się z nią przy wahadłowcu.

      Dbałem jednak o swoją niezależność, jak wszyscy młodzi ludzie w trudnym okresie swego życia. Odwróciłem się plecami do rzeki, odczekałem, aż gruntojazdy przejadą, po czym przeszedłem przez główną ulicę i podążyłem krętą drogą w górę wzgórza, mijając witryny sklepów i stragany sprzedające wytwarzane przez Zakon produkty oraz ikony bóstw z barwionego plastiku i fałszywego marmuru. Grzecznie odmówiłem jakiejś kobiecie, która zaoferowała, że splecie mi warkocz, a potem zignorowałem jej gniewne krzyki, że ktoś z takimi długimi włosami musi być katamitą. W tamtych czasach męska moda zalecała noszenie krótkich włosów, jak u Crispina i Robana, ale ja – i być może była to jedna z przyczyn, że jako dziedzic poniosłem klęskę – wolałem nie kierować się gustem gawiedzi. Chciałem powiedzieć tej babie, że ich archon również nosi długie włosy, ale się powstrzymałem i pozwoliłem jej drzeć się w kącie.

      Jak rzekłem, czułem się niemal przedstawicielem innego gatunku. Z powodu długiej historii modyfikacji genetycznych mojej rodziny byłem – pomimo skromnej postury – wyższy od większości mijanych plebejuszy, miałem też czarniejsze włosy i bielszą cerę. Choć w gruncie rzeczy wciąż byłem dzieckiem, mając dwadzieścia standardowych lat, czułem się stary w porównaniu z tymi przedwcześnie postarzałymi kupcami i robotnikami, mimo iż wiedziałem, że te pomarszczone twarze i dłonie o suchej, pogrubiałej skórze nie są dużo starsze od moich. Ciała już ich zdradziły. Być może sprawiło to barbarzyństwo Kolosso, a może moje uczucia zmąciło to, co wydarzyło się potem, ale wspominając tę chwilę, pamiętam twarze Meiduańczyków jako swoiste karykatury. Każda z nich wyglądała jak dziecięcy rysunek albo prymitywna rzeźba wykonana przez kogoś, kto ma zaledwie blade pojęcie o tym, jak powinien wyglądać człowiek. Mieli krzaczaste brwi i głębokie pory w skórze, oleistej, plamistej i ogorzałej od słońca, wyglądającej tak, jak moja nigdy nie będzie wyglądać. Nie zastanawiałem się wtedy, kto z nas jest prawdziwszym człowiekiem. Ja z moimi udoskonalonymi przez Kolegium genami i królewskim wyglądem? A może to oni byli bardziej ludzcy ode mnie, bo ich stan był stanem naturalnym? W owym czasie uważałem, że to ja, ale podobnie jak w tej opowieści o kapitanie, który nieustannie naprawia swój statek deska po desce, aż znów jest on nowy, mimowolnie zastanawiam się, ile linijek człowiek może napisać krwią, zanim przestanie być człowiekiem.

      Następna ulica wiła się w górę i w prawo, a ściany budynków z wapienia i szklane fasady wyrastały po bokach przemyślnie obwieszone winoroślą, choć nie była to właściwa pora roku, by przynosiła owoce. Minąłem biura rozmaitych importerów oraz plac, przy którym ludzie z gminu mogli zapłacić, by ktoś wymienił im zepsute zęby. Ich zęby bowiem nie odrastały i były wielce niedoskonałe, jak mi mówiono. Zawsze uważałem, że to dziwne, ale teraz pomyślałem o pani dyrektor Feng i jej implantach z nierdzewnej stali. Dlaczego wybrała takie, skoro dostępne są białe? Myśl ta tak mnie zaabsorbowała, że nie rozpoznałem warkotu motoru ani nie spodziewałem się wymierzonego we mnie uderzenia, zanim trafiło mnie w plecy.

      Straciłem oddech i ze stęknięciem upadłem na płyty chodnika, przygniatając ciałem swój długi nóż. Plecy mnie bolały i zdołałem tylko sięgnąć pod siebie, po czym podniosłem się na kolana. Nazbyt czarne włosy opadły mi na twarz i nagle zrozumiałem użyteczność krótkiej broni Crispina. Prawie mnie to rozśmieszyło, ale zbyt duża część mego umysłu była zajęta tym, co się działo. Ale gdzie podziała się ulica z winoroślą, którą krótko przedtem podziwiałem? Musiałem się zamyślić i skręcić w szeroką ulicę, która przecinała ją prostopadle i zmierzała prosto w górę ku ścianom urwisk i do naszego akropolu. Wysoko ponad nim wieże Diablej Siedziby wyglądały jak wypiętrzony pałac jakiegoś niespokojnego boga.

      Z daleka dosłyszałem dzwony Zakonu, które zaczynały bić o zachodzie słońca, a głosy kantorów, wzmocnione przez potężne głośniki w świątyniach i na wolno stojących słupach, zaczęły wzywać na modlitwę.

      – Bierz go, Jem! – krzyknął ktoś.

      Coś ciężkiego i metalowego uderzyło o kamienie, a ja odwróciłem się i w samą porę ujrzałem dużego mężczyznę na napędzanym silnikiem spalinowym motocyklu, który właśnie dodawał gazu, wypuszczając w powietrze trujące spaliny. Skąd wziął to urządzenie – czy gdzieś na czarnym rynku czy może w jakiejś firmie handlującej motorami – nie miałem pojęcia. W dłoni trzymał długą rurkę, a z jego pozycji wnosiłem, że właśnie stuknął nią o ziemię. Rurka musiała też być tym przedmiotem, którym mnie uderzono. Ale to twarz mężczyzny przyciągnęła moją uwagę. Lewe nozdrze było urwane, wycięte do kości, tak że całość wyglądała okropnie w świetle ulicznych lamp. Natomiast na czole wypisane miał słowo, które czarnymi literami obwieszczało, jakiej zbrodni się dopuścił: NAPAD.

      – Łap go! – wrzasnął inny.

      Przeniosłem uwagę tam, gdzie na końcu ulicy czekali na motorach dwaj inni mężczyźni, zagrzewając do działania swego kamrata z rurką. Podniosłem rękę, chwiejnie wstając na nogi.

      – Ustępuję! – zawołałem, pamiętając o lekcjach, jakich mi udzielano na temat takich sytuacji, po czym dyskretnie wcisnąłem kciukiem przycisk alarmowy mego nadgarstkowego terminalu. – Ustępuję. – Mętnie przypomniałem sobie instrukcje z dzieciństwa, które nakazywały poddać się, gdy się było nieuzbrojonym lub przeciwnik miał znaczną przewagę i liczył na okup. Każdy palatyński ród honorowałby coś takiego jako część reguł poine.

      Ale ci tutaj nie byli palatynami.

      – Pieprzyć to! – stwierdził jeden z dwóch mężczyzn za mną. – Pieprzyć ustępowanie.

      Drugi dorzucił:

      – Jesteś zbokiem, co? W takich drogich ciuszkach, co? – Przeciągnął językiem po krzywych zębach. – I założę się, że masz przy sobie kupę pieniążków.

      Żadna odpowiedź, jakiej mogłem udzielić, nie zaspokoiłaby tej chciwości. Miałem tylko sekundy na rozejrzenie się wokół. Mężczyzna z rurką otworzył zawór przepustnicy motocykla, tylne koło zaczęło kręcić się w miejscu, wzbijając pył i żwir z ulicy. Potem zaś ruszył jak rakieta w moją stronę, biorąc zamach do kolejnego


Скачать книгу