Pożeracz Słońc. Christopher Ruocchio
wolno oczami od mojej twarzy do widoku morza za wysokim oknem. – Twój ojciec jest ludojadem, Hadrianie, prawdziwym drapieżnikiem. Wierzy głęboko, że wszyscy lordowie powinni być tacy.
Usiadłem znowu, krzywiąc się z bólu, który przeszył mi bok, i przyłożyłem dłoń do korekcyjnego opatrunku.
– W tych kopalniach umierają ludzie, Gibsonie. Promieniowanie…
Mój nauczyciel zachowywał się tak, jakby mnie nie słyszał, i mówił dalej, a jego głos nie wzniósł się ponad bezdźwięczny szept, który przywodził na myśl szelest wiatru wśród zmurszałych kamieni.
– Twój ojciec wierzy, że dominacja musi być twarda, Hadrianie. – Głos Gibsona zmienił się i nagle nabrał mocy, emanując pedagogiczną intensywnością. – Hadrianie, wymień, proszę, osiem form posłuszeństwa.
Zrobiłem to.
– Posłuszeństwo z lęku przed bólem. Posłuszeństwo z lęku przed innymi. Posłuszeństwo z miłości dla hierarchy. Posłuszeństwo z lojalności wobec urzędu hierarchy. Posłuszeństwo z szacunku wobec praw ludzkich i boskich. Posłuszeństwo z pobożności. Posłuszeństwo ze współczucia. Posłuszeństwo wynikające z oddania.
– Które jest najnikczemniejsze?
Zamrugałem, spodziewając się jakiegoś bardziej podchwytliwego pytania.
– Posłuszeństwo z lęku przed bólem. – Chciał tylko, żebym to powiedział, żebym poczuł ciężar tych słów.
Gibson się uśmiechnął.
– Prawo ryb. Zupełnie słusznie. Twój ojciec tak rządzi, a Crispin będzie jego naśladowcą. Dlatego ojciec wierzy w Crispina, a nie w ciebie. Dostrzegasz to? To jest komplement dla ciebie z jego strony, choć on nie widzi tego w ten sposób.
Wypuściłem pusty kubek z dłoni i odwróciłem się z niesmakiem. Wszystko to było zaprawione goryczą. Złe.
– Nie wiadomo, jak rządzić ludźmi.
– Twój ojciec chce jedynie wyciskać. Chce zarobić dość pieniędzy, żeby przez Imperialne Biuro kupić baronię i wynieść wasz ród do rangi parów.
– Ale dlaczego? – mruknąłem, czując, że ból w boku się nasilił i stał ostrzejszy, choć wciąż tępy i gorący. – Więcej ziemi i więcej poddanych, żeby w niej kopali. Więcej tego samego…
Głos Gibsona przemieścił się i zabrzmiał nagle jak z oddali.
– Dawno temu wszyscy rządzący panowie myśleli tak jak twój ojciec, traktując wszelkie zasoby naturalne jako paliwo dla postępu. To ich zniszczyło, a Ziemia zapłaciła za to życiem. U twego ojca ta bezwzględność da się usprawiedliwić jedynie tym, że jest tyle innych światów, do których może się przeprowadzić, kiedy ten zostanie zniszczony.
Kiedy tak mówił, pole mego widzenia zaczęło mrocznieć, poczynając od brzegów, a ja zdołałem tylko wykrztusić:
– To nie jest żadne usprawiedliwienie.
Scholiasta poklepał mnie po ramieniu.
– I na tym polega różnica między wami.
Jeśli nawet miałem jakąś odpowiedź, to nigdy nie padła. Ciemność z obrzeży mego widzenia wtargnęła do środka i opadła jak piasek.
W snach byłem sam i przechodziłem wąskim, sklepionym łukowo przejściem prowadzącym z nekropoli do mauzoleum, w którym spoczywały prochy mojej rodziny. Ileż to razy przechodziłem tamtędy we śnie, ale komu z nas zdarzyło się stanąć tam naprawdę, chociaż raz? Było to na pogrzebie matki mego ojca, lady Fuksji, kiedy byłem jeszcze chłopcem. Znałem ją dobrze, a jej ciało było pierwszym martwym ciałem, jakie dane mi było zobaczyć. Moje pierwsze spotkanie ze śmiercią. Ten odór oraz wspomnienie nigdy mnie nie opuściły. Prześladowały mnie i za każdym razem, kiedy ponownie widziałem śmierć, wracało wspomnienie słodkawego zapachu mirry, dymu kadzidlanych świec oraz brzękliwego zaśpiewu kantorów i starej Eusebii, która prowadziła kondukt w dół rozbrzmiewających echem schodów do naszej nekropoli. Dla mego młodego umysłu mniej liczyło się to, że umarła moja babka, a bardziej to, że nawiedziła nas śmierć, a potem każda kolejna śmierć przywoływała w mojej pamięci tę procesję i te schody wiodące do podziemnego świata.
W moim śnie ojciec szedł pierwszy za przeoryszą, niosąc prochy babki, podczas gdy my, jej rodzina, szliśmy za nim z kanopskimi urnami. Ja niosłem jej oczy zawieszone w jakimś błękitnym płynie; matka niosła jej serce, a mój stryj Lucian, nieżyjący już od siedmiu lat, odkąd zginął w katastrofie latacza, niósł mózg. Całun w kolorze ciemniejszym od czerni zasłaniał posąg mojej babki wzniesiony na skalnym podłożu między stalaktytami. Słyszałem wodę kapiącą z kamiennego sklepienia i tworzącą na ziemi sadzawki niezmącone jak lustra. W moim śnie, kiedy zdarłem ten całun, ujrzałem pod nim posąg ojca, a nie babki. I posąg żył, patrząc na mnie oczami jak umierające gwiazdy. I upuściłem urnę, którą niosłem, a ona rozprysła się na dnie jaskini.
Jego kamienne ręce złapały mnie i uniosły nad wapienne podłoże. Jaskinia zaczęła rozpływać się wokół nas, zmieniając się w dym i ciemność, aż w końcu pozostały tylko czerwone oczy mego ojca. Oddaliłem się od nich i gwałtownie rzucony wstecz przeleciałem przez jakiś niewidzialny portal okolony przez trzydzieści jeden masek Marlowe’ów, białych i coraz bardziej blednących w tym nieskończonym mroku. Poczułem się tak, jakbym płynął przez przytłaczające mnie głębiny, zimne i ponure, nie mając pojęcia o kierunku. Dławiący strach pochwycił mnie w swoje szpony, a ja nagle odniosłem wrażenie, że zaczynam się budzić, że jestem cały i wyleczony. Gibson wciąż tam był, stał prosty i wysoki, jakim go nigdy nie pamiętałem. Jego przygarbiony kręgosłup się wyprostował, włosy miał schludnie uczesane, a oczy przenikliwe jak ostrze skalpela.
Na wszystko to nie zwróciłem większej uwagi, bo moje spojrzenie przyciągnął widok rozciętego nozdrza mego mentora, piętnującego go jako przestępcę. Czasem wydaje mi się, że pamięć mnie zawiodła, że pogubiłem się w otchłani długich stuleci, które upłynęły od czasów, gdy byłem dzieckiem. Czasem zastanawiam się, czy moje późniejsze wspomnienia nie cofnęły się i nie zawładnęły tym koszmarem mego dzieciństwa. A jednak gdyby nawet ponownie zagrożono mi ścięciem, to mógłbym przysiąc, że tak było: że ujrzałem okaleczenie Gibsona, zanim okaleczono go naprawdę.
Byłem stary i ponownie młody, nim zrozumiałem.
ROZDZIAŁ 9
CHLEBA I IGRZYSK
Tydzień upłynął, nim zdjęto opatrunek korekcyjny z moich żeber, a choć moja ręka wciąż tkwiła w pułapce swego opatrunku, musiałem posłuchać rozkazu, zwlokłem więc z łóżka moje udręczone ego. Buty okazały się zbyt trudnym wyzwaniem, bo dysponowałem tylko jedną sprawną ręką, a że nie chciałem przywoływać służącej, żeby mi je włożyła, to poszedłem bez nich. Wskoczyłem do windy-tramwaju i zjechałem na parter Wielkiego Stołpu. Już dość się ze mną cackano, a poza tym chciałem, żeby ojciec zobaczył mnie w takim stanie. Przesiadałem się kolejno do kilku podziemnych tramwajów, potem wyjechałem na powierzchnię, do biur prefektury na kapitolu, trójkątnego budynku tuż obok zamkowego barbakanu zwieńczonego centralną kopułą i trzema kwadratowymi wieżami przypominającymi dzwonnice dawnych katedr. Na boso, przyciągając spojrzenia i wywołując szepty przechodzących logothetów i ministrów, przekroczyłem wielką pieczęć Marlowe’ów na posadzce pod rotundą i wszedłem do jednej z trzech narożnych wież.
Biuro ojca mieściło się w pinaklu i prowadziły do niego okrągłe metalowe drzwi pilnowane przez sir Robana Milosha i całą dekadę uzbrojonych w lance