Pożeracz Słońc. Christopher Ruocchio
zbył te słowa niezgrabnym gestem dłoni.
– Wykonałem swoje zadanie, sire.
Położyłem zdrową dłoń na okutym w zbroję ramieniu Robana, trochę po to, żeby mu podziękować, a trochę żeby się oprzeć, i wychrypiałem:
– Wszystko jedno, tak czy inaczej uratowałeś mi życie. – Skinąłem głową. – Dziękuję ci.
– Ojciec na ciebie czeka, mój panie – powiedział tylko w odpowiedzi Roban, pewnie nie bardzo wiedząc, jak przyjąć takie podziękowania od jednego z jego palatyńskich panów. Albo też raził go widok korekcyjnego aparatu na mojej ręce. Sam był patrycjuszem, dobrze urodzonym, może nawet wysoko urodzonym. Jego genetyczne ulepszenia były jednak dość liche, późno zastosowane po jego przyjęciu do stanu rycerskiego. Był mutantem, jak wielu z jego kasty. – Jest w środku.
Zdjąłem rękę z jego ramienia i westchnąłem.
– No dobrze. – Wyprostowałem plecy. – Morituri te salutamus, co? – Powiodłem spojrzeniem po dekadzie uzbrojonych hoplitów trzymających w pogotowiu skrzące energetyczne lance. My, którzy mamy umrzeć, pozdrawiamy cię.
– Sire?
– To łacina, Robanie – powiedziałem, kuśtykając naprzód i szorując o mozaikową posadzkę w korytarzu twardymi odciskami. Zrezygnowałem z tłumaczenia. – Mógłbyś otworzyć te drzwi? Ja… dobrze… – Uniosłem zranioną rękę, ponownie zauważając drobne kropki zaschniętej krwi w miejscach, gdzie cienkie jak włos igły przeszyły ciepłe ciało.
– Aye, młody panie. – Sięgnął przed siebie, ruchome płytki zbroi rozsunęły się, obnażając dłoń, którą przyłożył do przejrzystej półkuli pośrodku drzwi. Urządzenie przeskanowało jego naczynia krwionośne i trzasnęły ciężkie bolce zamków. Potem drzwi przetoczyły się w bok i odsłoniły otwór w ścianie. Roban zawołał do środka: – Hadrian przyszedł zobaczyć się z waszą lordowską mością.
– Wpuść go. – Z głębi pomieszczenia dobiegł basowy głos mego ojca.
Dziwne, że nie zwrócił się do mnie bezpośrednio, choć byłem w zasięgu jego głosu. Nie spojrzał nawet ani nie ruszył się znad holograficznych diagnoz, którymi obstawił swoje wielkie, monolityczne biurko.
Opuściłem mozaikę i wkroczyłem na dywan z Tavros, gruby na cal. Fotel ojca z wysokim oparciem stał na tle ogromnego okna, z którego roztaczał się widok na Meiduę oraz morski port. Niebo nad południowym widnokręgiem przecinały smugi kondensacyjne startujących rakiet wynoszących towary na orbitę i dalej, poza nią. Dwie boczne ściany zastawione były regałami. Jednakże podczas gdy półki Gibsona stały stłoczone i zapchane książkami zdradzającymi ślady częstego i długiego używania, to książki ojca były uporządkowane i, jak podejrzewam, wolne od kurzu tylko dlatego, że tłum służących nieustannie sprzątał to pomieszczenie.
Zatrzymałem się niemal dokładnie pośrodku tego kwadratowego pokoju, na samej granicy padającego z wysoka słońca, zanurzywszy palce stóp w dywanie. Jak skruszony grzesznik przed ołtarzem zazdrosnego boga czekałem, skłoniwszy głowę. W końcu ojciec raczył mnie zauważyć i odłożył wolframowy rylec na pulpit z ciemnego szkła. Jednym ruchem ręki zdmuchnął z biurka holografy. Mając światło za plecami, siedział w cieniu. Zrazu nic nie mówił, tylko kontemplował mnie w milczeniu. Zdało się, że upłynęły eony, zanim wreszcie się odezwał:
– Usiądź.
Stałem przez chwilę, nie dłużej niż kilka sekund. Ojciec tylko patrzył na mnie, nic nie mówiąc, bez ruchu. Posłuchałem w końcu i opadłem na niskie krzesło z półokrągłym oparciem naprzeciwko ojca otoczonego wspaniałą kolekcją starych mebli z czerwonej skóry i mosiądzu. Cisza wypełniła tę krótką chwilę i rozciągnęła czas swymi nieczułymi palcami. Czekałem, aby zaczął pierwszy. Cierpliwość jest cechą parów i w gruncie rzeczy całej arystokracji, ale podczas gdy ja miałem cały dzień na rekonwalescencję, to ojciec zapewne przeznaczył na spotkanie ze mną bardzo niewiele czasu. To ja mogłem sobie pozwolić na luksus cierpliwości, on zaś nie.
Wreszcie zapytał:
– Z jakiego powodu znalazłeś się w mieście?
– Co takiego? – Poczułem, że kulę ramiona, jakbym spodziewał się uderzenia. – Nie zapytasz: „Jak się czujesz, Hadrianie? Czy wszystko dobrze?”.
– Oczywiście, że czujesz się dobrze, chłopcze. – Siwe włosy na skroniach i nad czołem sir Alistaira połyskiwały srebrem w wysokim słońcu. – To dlatego odkładałem tę rozmowę. Nie mogliśmy jej odbyć, kiedy jeszcze nie czułeś się dobrze.
– Mogłeś mnie odwiedzić.
– Nie odpowiedziałeś na moje pytanie – prychnął ojciec.
– Szedłem do domu. – Już w połowie tej odpowiedzi oczy sir Alistaira zaczęły wędrować od mojej twarzy do pięknie emaliowanego globusa planety stojącego w rogu ogromnego biurka. Był to wspaniały okaz przeznaczony dla bogatych kolekcjonerów, rozświetlający się zgodnie z rotacją Delos i jej dwudziestosześciogodzinnym dniem, a wyobrażenie zmian pogody i zwałów chmur oddane było w cudownej holografii.
– Szedłeś. Do domu. – W jakiś sposób każde jego słowo było manifestacją. Potępieniem. W stanie przyćmienia umysłu lekami starałem się przed nim nie cofać. Nie podnosił głosu. Niemal nigdy nie podnosił głosu. To była jedna z rzeczy, które czyniły go tak przerażającym. – Czy wiesz, ile nas kosztował ten twój nieszczęśliwy wypadek?
– Wypadek? – Mój głos się załamał, gdy wychyliłem się na krześle, aż szata rozsunęła mi się na piersiach, i powtórzyłem: – Wypadek? Zostałem zaatakowany.
Pan Diablej Siedziby bębnił palcami po stole, rozrzucając kilka luźnych kartek zapisanego papieru welinowego. Umowy, jak się domyśliłem, albo nakazy sądowe wobec lenników. Naprawdę ważne dokumenty wciąż sporządzano ręcznie.
– Sprawcy zostali osądzeni i wydani Zakonowi w celu wymierzenia kary.
Uniosłem lewą dłoń, gdzie na kciuku znów widniał zwrócony mi sygnet.
– Domyślam się. Ciekaw jestem, czy odcięliście palec temu biednemu sukinsynowi.
Ojciec się uśmiechnął.
– Chwila, gdy wieśniak może uczynić krzywdę któremuś z nas, jest chwilą, gdy nasz ród przestaje budzić strach. To nie jest tak jak w starożytnych czasach, mój synu. My rządzimy osobiście. Nie jako społeczeństwo, nie w jego imię, nie za zgodą rządzonych. Nasza władza jest nasza, rozumiesz? A jest nasza tylko dopóty, dopóki potrafimy ją utrzymać.
– Posłuszeństwo ze strachu przed bólem – rzuciłem, pamiętając Gibsona.
– To jedyny sposób, w jaki człowiek może rządzić psem, mój chłopcze. – Rozparł się w swoim fotelu, zaskrzypiała czerwona skóra.
Biorąc z niego przykład, spojrzałem za jego plecy, obserwując odległy ruch uliczny w mieście poniżej naszego akropolu i ruch białych żagli w porcie.
Czułem chorobliwy ucisk w żołądku, gdy zadałem mu pytanie:
– Co zatem zrobiłeś? – Pod wpływem napięcia na poły spodziewałem się, że zobaczę całe dwie przecznice w ogniu albo wielki czarny krater o zeszklonych obrzeżach w miejscu nieposłusznej dzielnicy.
– Zarządziłem godzinę policyjną w całym dystrykcie i rozkazałem zastrzelić każdego, kto się nie podporządkuje.
– Nie możesz tego zrobić! – zaoponowałem, potrząsając głową. – To