Pożeracz Słońc. Christopher Ruocchio

Pożeracz Słońc - Christopher  Ruocchio


Скачать книгу
takie same jak te, które latały nad wybrzeżami Starej Ziemi. – Zakon to nie taka zła opcja. Stałbyś ponad lordami Imperium. Zajmowałbyś się sprawami Imperium, Wspólnoty Lothriadzkiej, może nawet Demarchii Tavros. Miałbyś sposobność dobrze wykorzystać swoje przygotowanie.

      – Podobno przygotowywano mnie do dyplomacji, a nie… nie do… – Nie mogłem znaleźć właściwego słowa.

      – Teologii?

      – Propagandy! – rzuciłem szyderczo. – Na tym to polega. Trzymają wszystkich w ryzach za pomocą strachu, Gibsonie, nawet mego ojca. Powiedział, że potrzebuje tam kogoś, kto byłby „po jego stronie”. Jakby planował coś nielegalnego. – Zgrzytnąłem zębami. – Czy to wszystko, czym jestem? Narzędziem? Czy on nieuczciwie dąży do uzyskania tytułu?

      Czekając na odpowiedź, obserwowałem scholiastę, który siedział jak ikona Wiecznie Płynącego Czasu w naszym sanktuarium Zakonu, wymizerowany, wsparty na lasce. Ale to scholiasta odpowiedział na moje pytanie, nie ukryty pod nim człowiek.

      – W technicznym sensie wszystkie palatyńskie rody mają dzieci w tym właśnie celu. To kwestia strategii.

      – Figury szachowe. – Splunąłem na piasek. – Nie chcę być pionkiem, Gibsonie. Nie chcę grać. – Zawsze nienawidziłem tej metafory.

      – Musisz grać, Hadrianie. Nie masz wyboru. Nikt nie ma.

      – Nie jestem jego własnością – wysyczałem te słowa jak wąż, patrząc na mego nauczyciela, a jad kapał mi z języka.

      Zamglone oczy scholiasty zwęziły się.

      – Nigdy nie powiedziałem, że jesteś. Wszyscy jesteśmy pionkami, Hadrianie. Ty, ja, Crispin. Nawet twój ojciec i księżna-wicekrólowa. Tak działa wszechświat. Ale pamiętaj! – Głos mu się załamał. Stuknął laską w białą, zwietrzałą skałę. – Niezależnie od tego, kto tobą porusza, czy to twój ojciec, czy ktokolwiek inny, zawsze masz wybór, bo twoja dusza jest w twoich rękach. Zawsze.

      Dziwnie było słyszeć scholiastę Gibsona mówiącego o duszy. Nie wiedząc, co odpowiedzieć, ponownie odwróciłem wzrok i spojrzałem na ptaki i ich łowieckie poczynania. Wróciłem przez pas piasku z powrotem do skały, przy której wcześniej siedziałem, i podniosłem notatnik, krzywiąc się, gdy moje obolałe palce zacisnęły się na okładce z czarnej skóry.

      – Jakiż to wybór? – Nie spojrzałem na Gibsona, znów skupiwszy się na ptasim polowaniu.

      Nie odpowiedział. Wiedziałem dlaczego. Nawet tutaj, z dala od zamku i jego czujnych uszu oraz wścibskich oczu, nie mógł mówić rzeczy dających podstawy do posądzenia o zdradę. Instynkt posłuszeństwa wpojono mu głęboko. Ale której formy posłuszeństwa? – zastanawiałem się i wciąż się zastanawiam. Zamiast tego zapytał:

      – Na co patrzysz?

      – Na ryby.

      – Nie możesz dostrzec ryb.

      – Dopóki ptaki ich nie złapią – odpowiedziałem, pokazując palcem, ale podejrzewam, że nawet wtedy starzec nie mógł ich zobaczyć. Teraz uświadamiam sobie, że nie wiem, w jakim wówczas był wieku. Jego skóra przypominała wysuszony pergamin. A oczy? Czy wiecie, ile lat musi mieć człowiek wysoko urodzony, żeby zaczął tracić wzrok? Znałem mężczyzn, którzy mieli ponad pięćset lat, a wzrok ostry jak nóż. Czasami myślę, że mój kochany wychowawca był najstarszym człowiekiem, jakiego dane mi było znać, nie licząc mnie samego.

      Jak zawsze sokratyczny scholiasta ciągnął:

      – A co takiego jest w rybach, jeśli mogę spytać, co przyciąga twoją uwagę w czasie takim jak ten?

      Odpowiedziałem mu cichym jak tchnienie głosem:

      – Ich los.

      – Co? – zapytał Gibson, nachylając się lekko ku mnie jak człowiek tracący słuch.

      Jestem zadowolony, że mnie wówczas nie usłyszał; wyobrażam sobie reprymendę, jaką bym od niego dostał za to, że ośmielam się przywoływać tak mistyczne i banalne pojęcia jak los. Obróciłem się ku niemu, wzruszyłem ramionami i inaczej sformułowałem swoją myśl:

      – Zostaną zjedzone i nie mają nic do powiedzenia. Kolejne pionki. Biologia to przeznaczenie.

      Gibson uniósł gęstą brew i parsknął:

      – Czy wszystko, co mówisz, musi brzmieć tak, jakby pochodziło z eudorańskiego melodramatu?

      – A cóż jest złego w melodramacie? – rozpogodziłem się, słysząc humor w jego głosie.

      – Nic, jeśli jest się aktorem.

      – Cały świat jest sceną. – Rozłożyłem ręce i spróbowałem się uśmiechnąć, zupełnie pewien, że tym razem zacytowałem Szekspira. Spróbowałem się roześmiać, ale gdy tylko zacząłem, natychmiast przestałem. Gibson zamknął oczy na czas dwóch oddechów, co było sposobem, jak się kiedyś od niego dowiedziałem, na powstrzymanie ataku śmiechu. „Umysł musi być jak piasek w ogrodzie, równo zagrabiony”, napisał scholiasta Imore w trzecim tysiącleciu. – A ja czuję się teraz jak jedna z tych przeklętych ryb.

      Starzec zagryzł wargi.

      – Nie wiem, co mam ci powiedzieć.

      – Nie chcę lecieć na Vesperad, Gibsonie.

      – Dlaczego? – Nie był to argument, ale sondujące pytanie. Bądź przeklęty na wieki, Sokratesie…

      Otworzyłem usta, po czym je zamknąłem. Spojrzałem w górę na zamek i powiedziałem:

      – Ponieważ… ponieważ to wszystko to zwykła kupa gówna. Kult Ziemi, kult ikony. Nic nie jest prawdziwe. Ziemia nie powróci do nas zielona i czysta, bo będziemy żałować za grzechy naszych przodków. – Pokręciłem głową i wyplułem następne słowa jak gorzką żółć. – Chleba i igrzysk. – Nawet mówiąc to, czułem się zbrukany, bo przejąłem po ojcu część jego tradycji. Już jako chłopiec surowo oceniałem religię, a powinienem surowo oceniać Zakon.

      Usta Gibsona drgnęły, przez chwilę pojawił się na nich niewyraźny ślad uśmiechu. Czy to był triumf? Zniknął jednak prędko.

      – Powinieneś zatrzymać to dla siebie, chłopcze.

      – Myślisz, że o tym nie wiem? – Wskazałem na ponury masyw Diablej Siedziby wysoko nad nami. – Nie powiedziałem mu tego! Ziemia i Imperator, człowieku! Myślisz, że jestem idiotą?

      – Myślę tylko – odparł Gibson, starannie dobierając słowa – że jesteś synem archona i brak ci zwykłej u plebejusza ostrożności.

      Wyrwał mi się krótki jak warknięcie śmiech, zimny i pozbawiony humoru.

      – Ostrożność? Na wszystkich bogów piekła, Gibsonie, czy nie wykazałem dość ostrożności? Przez długie lata dreptałem ostrożnie wokół ojca i Crispina. Nie wspominając o Eusebii, Severnie i innych kantorach. Muszę coś zrobić… – Szalony uśmiech przemknął po mojej twarzy, gdy zrozumiałem co.

      – Wcale mi się to nie podoba. – Scholiasta niemal się skrzywił na widok moich emocji.

      W głowie zaczął mi się kształtować plan. Kawałki układanki wskakiwały kolejno na swoje miejsca.

      – Nie lecę – wyrzekłem te słowa jak modlitwę, krótką, lecz potężną. – Nie lecę na Vesperad.

      – Musisz.

      – Nie! – Wskazałem Gibsona trzymanym w dłoni notesem. – Powiedziałeś, że mam wybór. – Z dzikim błyskiem w oku spojrzałem na skulonego na stopniach człowieka. – Mógłbyś napisać dla mnie list polecający


Скачать книгу