Pożeracz Słońc. Christopher Ruocchio

Pożeracz Słońc - Christopher  Ruocchio


Скачать книгу
mając te pieniądze, moglibyście wystawić dwanaście zespołów roboczych w bezpiecznych kombinezonach? Nowych? Z elektronowymi tarczami i wszystkim, co trzeba? – Odsunąłem rękaw żakietu i spojrzałem na swój terminal.

      Lena Balem sięgnęła pod biurko i wyciągnęła paczkę wolnocłowych papierosów. Zanim zapaliła, zamarła na chwilę w bezruchu, jakby prosząc o pozwolenie. Kiedy nie zaprotestowałem, włożyła jednego do ust i zapaliła, a kiedy jego koniec rozżarzył się wiśniowo, dmuchnęła dymem między nas.

      – Moglibyśmy, ale to wciąż nie jest odpowiedź na moje pytanie.

      – Jakie pytanie, fakcjonariuszko?

      – Dlaczego pan to robi, sire?

      – Mówiłem już – odparłem z udaną irytacją, klucząc, by w końcu dojść do prawdy. – Nie chcę mieć na sumieniu życia tych ludzi. Skoro ojciec nie chce zapłacić za sprzęt, ja to zrobię. – Opuściłem głowę, jakby chcąc przygotować jakieś papiery. – Spiszę dla pani umowę, jeśli nie wierzy mi pani na słowo. Może pani dostać to na piśmie. W gruncie rzeczy nalegam na to. – W powietrzu pojawiła się kolejna chmura dymu, a ja spróbowałem ją rozproszyć, kaszląc i wachlując dłonią. Domyślałem się, że Lena Balem toczy grę, próbując wyprowadzić mnie z równowagi. Uśmiechnąłem się, wydychając powietrze. Modyfikowany genetycznie tytoń nie pozostawiał osadu w płucach, ale cuchnął okropnie. Powinienem był jej powiedzieć, żeby nie paliła. Może okazałem się zbyt miękki.

      Pogmerała wokół siebie na biurku, znalazła teczkę oprawioną w sztuczną skórę i otworzywszy ją, wyciągnęła kryształowy tablet oraz zakończony gumką rysik. Z papierosem wciąż trzymanym w pożółkłych zębach powiedziała:

      – Proszę. – Na krótki czas zapadła między nami cisza, zakłócana jedynie odgłosem naziemnego ruchu z ulicy biegnącej pod oknami pomieszczeń Gildii.

      A teraz sprawa delikatniejsza.

      Wziąłem tablet i z łatwością wypełniłem prosty formularz, stukając rysikiem w ekran, który natychmiast tłumaczył mój brudnopis na elegancko uporządkowany zapis w galstani. Potem powtórzyłem cały proces na nowym formularzu. Zakończywszy pracę, zrobiłem przerwę, wiedząc, że nadszedł właściwy moment, i odłożyłem tablet na stół.

      – Wie pani co, pani Balem, przyszło mi do głowy, że moglibyśmy pomóc sobie nawzajem. – Posłałem jej mój najlepszy, najmniej marlowe’owski uśmiech.

      Jej plebejska twarz o słabo zarysowanym podbródku pociemniała nagle.

      – To znaczy jak?

      Wciąż uśmiechałem się uprzejmie.

      – Zgodzi się pani, że sto dwadzieścia tysięcy to… odpowiednia suma, tak? – Wyglądała teraz jak osoba czekająca na eudorańskiego czarownika, który ma dokonać magicznej sztuki. Skinęła głową. Raz. Powoli, nic nie mówiąc. – A co powiedziałaby pani na sto trzydzieści?

      Choć to absurdalne, moje zmutowane serce uderzyło szybciej o wciąż obolałe żebra. Mówiłem łagodnie, mając pewność, że nie usłyszą mnie strażnicy w korytarzu. Na pewno nie przez stalowe drzwi. Czego miałbym się bać? Dysponowałem tu pełnią władzy; miałem pieniądze, miałem nazwisko. Fakcjonariuszka Gildii miała… co? Możliwość doniesienia na mnie? Gdyby zaakceptowała moją propozycję, sama byłaby w to wplątana. A ja miałem pewność, że się zgodzi, a wiedząc to, złożyłem jej ofertę.

      – Podpiszę umowę na sumę stu pięćdziesięciu tysięcy marek, jeśli… – I tu przeciągnąłem dwa razy dłonią po ekranie tabletu i wyświetliłem holografy obu dokumentów na ścianie. – Jeśli podpisze pani ten równoległy kontrakt na sumę stu trzydziestu tysięcy marek, który będę nosił przy sobie. Nie ujawniając. – Zauważyłem niepewność w jej oczach, więc mówiłem dalej: – Chcę, żeby dała mi pani różnicę na uniwersalnej karcie albo, nawet lepiej, w hurasamach, jeśli je pani ma.

      – Czy pan wie, sire, ile by tego było? – Balem spojrzała na mnie z niedowierzaniem. – Trzeba by to zebrać na palecie.

      Przywołany do rzeczywistości, odrzuciłem ten pomysł.

      – W takim razie na karcie.

      – Czy chodzi o to, żebym wyprała te pieniądze?

      – Nie, bynajmniej – nalegałem, mając nadzieję, że sam nadążę za kombinacją, którą ułożyłem sobie w głowie. – Proszę panią tylko, żeby… poczuła się pani trochę winna z powodu ogromnej sumy, którą pani ofiarowuję, i zwróciła mi po cichu jej część. Aby uspokoić sumienie. – Uśmiechnąłem się i tym razem był to typowy, krzywy uśmieszek Marlowe’a. Ściągnąłem z lewego kciuka mój sygnet, ostrożnie go obracając, i trzymałem w pogotowiu, żeby opieczętować nim obie umowy i w ten sposób przejść do terabajtów oficjalnych, zakodowanych kluczy. Pomyślałem o wszystkim, co mój pierścień oznaczał: moje nazwisko, moją krew, genetyczną historię, osobistą własność dwudziestu sześciu tysięcy hektarów ziemi w górach Redtine.

      Balem wodziła wzrokiem między moją twarzą, holografami na ścianie i drzwiami. Widziałem zachłanność w jej mętnych oczach. Żar papierosa, chwilowo zapomnianego, zbliżał się już do jej palców.

      – A jeśli nie dotrzymam umowy?

      Czy musiałem to głośno mówić?

      – Po to jest ten drugi kontrakt. Prześlę go do skarbu i powiem, że jakiś haker po pani stronie musiał się dobrać do danych z umowy i zmienił sumę. Komu uwierzą, jak pani sądzi? Ojciec ma z panią raczej na pieńku po tej hecy z Konsorcjum. – Ujrzałem, jak brzydka skóra jej twarzy stała się o jeden ton bledsza. – Oczywiście może też pani odrzucić moją ofertę.

      Wyszczerzyła zęby, a w jej oczach zabłysła iskierka pogardy.

      – Tu nigdy nie chodziło o żadną dobroczynność.

      Uśmiechnąłem się ze smutkiem, tym razem szczerze.

      – Naprawdę chcę pomóc, pani Balem. Nie ma znaczenia, czy pani mi wierzy czy nie, ale i pani musi mi pomóc. Takie są moje warunki. – Uniosłem pierścień, gotów przyłożyć go na obu dokumentach. – To jak?

* * *

      Z dwudziestoma tysiącami marek przelanymi na numerowaną uniwersalną kartę, którą włożyłem do wewnętrznej kieszeni mego żakietu, i wgranymi do pierścienia danymi oficjalnego kontraktu oraz tego, który uznałem za swoją polisę bezpieczeństwa, usiadłem na tylnym siedzeniu latacza i wzbiliśmy się w powietrze, kierując się w stronę Diablej Siedziby. Stara forteca wyglądała dziś jak burzowa chmura wisząca nad miastem, choć na niebie powyżej również widniała groźba letniej burzy.

      – To szlachetnie, że wasza lordowska mość wspiera w ten sposób górników – powiedziała Kyra przez ramię.

      Te słowa napełniły mnie wstydem. W końcu nie zrobiłem tego dla górników, prawda? Język odmówił mi nagle posłuszeństwa i odwróciłem głowę.

      – Dziękuję. – Czy powinienem był powiedzieć jej przed wyjazdem coś jeszcze? Że jest piękna? Silna? Moje dłonie zacisnęły się w pięści, prawa ręka zabolała mnie straszliwie, poczułem ból w kościach. Zapanowałem nad nim, mając poczucie, że w jakiś sposób na niego zasłużyłem. Czytałem kiedyś, że kapłani jakiejś religii chłostali się po plecach węźlastymi rzemieniami, wierząc, że odkupią w ten sposób swoje grzechy. Nie sądziłem, żeby to miało jakiś sens, chyba jedynie taki, że czasami traktujemy ból jako przejaw sprawiedliwości.

      – Pani porucznik – powiedziałem wreszcie do Kyry cichym głosem.

      – Sire?

      – Czy


Скачать книгу