Pożeracz Słońc. Christopher Ruocchio
ale uznajmy tę nieszczęsną sprawę za zakończoną. – Przestałem zwracać na niego uwagę. – Kyro, leć do penthouse’u, proszę. – Nie chciałem wracać do zamku, a przynajmniej nie dzisiaj.
Teraz miałem inny problem do rozwiązania i był on znacznie bardziej skomplikowany. W jakimś sensie miałem znacznie mniejsze prawo do podróżowania niż najpośledniejszy plebejusz. Najprostszy robotnik ze stoczni albo technik z miejskiej farmy, nieprzywiązany dziedzicznie do planety, mógł otrzymać zgodę na wylot poza nasz świat albo zaciągnięcie się do Legionów, w końcu trwała wojna. Ale ja… ja byłem kontrolowany, strzeżony, chroniony. Z wyjątkiem tej sytuacji, kiedy to zostałem pobity prawie na śmierć przez motorowy gang na ulicach Meidui. A jednak ten szczególny epizod zaszczepił we mnie pewną dozę ufności. Przecież udało mi się wtedy choć na chwilę umknąć moim dozorcom, prawda?
Mogłem zrobić to ponownie.
Słońce zachodziło, żółknąc i złocąc się nad zachodnimi górami; pode mną i wokół mnie zapalały się lampy miasta, a wijące się przez Meiduę kawalkady gruntojazdów powoli przełączały światła w tryb nocny. Holograficzny panel wyższy od domu zaświecił jasno z wieży naprzeciwko, najpierw reklamując gladiatorów Diabły z Meidui, a potem, ustami kobiety o mocnej szczęce i w zbroi w kolorze kości, zachęcając do wstąpienia do Legionów. Oparłem się ciężko o poręcz rzeźbionej kamiennej balustrady. Poczucie winy z powodu zaszantażowania fakcjonariuszki osłabło, a jakaś część mnie cieszyła się już z odniesionego sukcesu. Miałem dwadzieścia tysięcy marek do swojej dyspozycji, o których mój ojciec nie miał pojęcia, a gdyby logotheci i bankierzy naszego rodu zajrzeli na moje konta, ujrzeliby jedynie hojną darowiznę na rzecz oddziału Delijskiej Gildii Górniczej w Meidui.
Kto mógłby mieć coś przeciwko takiej obywatelskiej żarliwości? W końcu miałem zostać kapłanem. Cichutko śmiałem się w rękaw, mając nadzieję, że Kyra i moi strażnicy tego nie widzą. Moje działania tego dnia utwierdziły we mnie silną potrzebę pozostania niewidzianym, nieniepokojonym. Sam na sam z myślami. Choć miałem już wielką ochotę opuścić rodzinny dom, to równie mocno się tego bałem. Jednak gwiazdy błyszczące w zapadającej ciemności absorbowały moje myśli bardziej niż Diabla Siedziba.
Starożytni mieli takie powiedzenie, rodzaj przekleństwa, które brzmiało: Obyś żył w ciekawych czasach. Wydaje mi się, że właśnie w takich czasach żyłem. Wraz z zachodzącym słońcem i rozrastającą się nad nim ciemnością zaczynałem mieć wrażenie, że Cielcinowie są coraz bliżej. Czułem się, jakbym niemal widział ich statki, wielkie jak zamki, zniżające się coraz bardziej, choć w rzeczywistości nigdy ich nie widziałem. W mojej wyobraźni wyrastały z nich wieże niczym palce lodowatych dłoni, delikatne konstrukcje oszronione lodem, wyglądające jak pałace z ponurych baśni. Czy była to wizja, czy może sen na jawie? A może przyszłość, która wdarła się siłą do mojej teraźniejszości? A może po prostu nieczuła pięść zaciśnięta wokół mojej duszy, bolesny strach, że opuszczę dom.
Wtedy właśnie zaczęło mnie to męczyć. Zapowiedź ojca, że wyśle mnie do Zakonu, nigdy nie jawiła mi się jako rzeczywista, ponieważ odrzuciłem ją natychmiast. Ale z plastikową kartą wsuniętą do kieszeni na piersi oraz gorzkim posmakiem szantażu na języku myśl o opuszczeniu tego nędznego miasta – jedynego domu, jaki miałem – uderzyła mnie nagle i z całą mocą jak te plebejskie zbiry na motorach.
– Wasza lordowska mość?
– Pani porucznik? – Oddaliłem się od balustrady. Kyra stała tuż przed drzwiami wiodącymi do penthouse’u, z dłońmi splecionymi przed sobą i spuszczonymi oczami. – O co chodzi? – Uśmiechnąłem się do niej i zrozumiałem, że jest to twarz, na którą mógłbym patrzeć stale, bez odwracania wzroku, jak podczas rozmów z ojcem. Jej włosy miały kolor kutego spiżu i wiły się jak w wizjach Petrarki wokół twarzy w kształcie serca, a ciało miała szczupłe, bez zbytecznych krągłości.
– Chcę tylko powiedzieć, że apartamenty zostały zamknięte. Nikt tu nie wejdzie ani nie wyjdzie bez uruchomienia alarmu.
– Co takiego? – Dłuższą chwilę trwało, zanim sens tych słów przebił się do mego mózgu zasnutego obłokami jej urody i mojego zawstydzenia. – Ach, tak… Bardzo dobrze, Kyro. – Znów się uśmiechnąłem, tym razem słabiej. – Powiedz zatem hoplitom, że mogą odpocząć. Albo zmieniać się na warcie, jeśli chcą.
– Sire?
– Lepiej niech się zmieniają – powiedziałem. – Przekaż im to.
Porucznik zasalutowała, przyciskając pięść do piersi.
– Oczywiście, sire. – Odwróciła się, żeby odejść.
– Kyro.
Zatrzymała się. W jej ramionach było widoczne napięcie. A ja już nie pamiętałem, co chciałem powiedzieć.
– Panie? – Jej głos był miękki. Po chwili zebrała się na odwagę: – Dlaczego to robisz?
– Co takiego? – Otworzyłem szeroko oczy, zupełnie już zagubiony.
Wciąż odwrócona do mnie plecami, odparła:
– Zwracasz się do mnie po imieniu. To niewłaściwe, panie.
Odbił się we mnie echem zimny głos ojca. To niewłaściwe, lordzie. Uciszyłem go, niepewny, jak odpowiedzieć. Ostrożność jednak zwyciężyła w starciu z pożądaniem i odparłem niepewnie:
– Chciałem… poczuć z kimś bliskość. To wszystko. – Odwróciła się, a w jej zielonych oczach błysnęło zrozumienie. Zrozumienie i… strach? Chyba nie. – Wybacz, jeśli cię uraziłem.
– Jestem twoją sługą, sire. Nie musisz mnie przepraszać. – Pokręciła dumnie głową, a potem zamknęła oczy i zapytała: – Ale… dlaczego ja?
– Słucham? – Latacz krążył nisko, wzbudzając iskrzenie w osłonach penthouse’u, tak że powietrze mieniło się pod wpływem zakłóceń na granicy pola siłowego. Na krótko się odwróciłem, żeby popatrzeć na grę świateł w półmroku, czerwonych i zielonych.
Porucznik wyprostowała się nieco i uniosła wyżej podbródek.
– Od wielu tygodni rozkazywałeś, panie, żebym to ja latała z tobą we wszystkich sprawach, nawet wtedy, przed wypadkiem.
Wypadek, pomyślałem z goryczą, zmuszając się do zachowania spokoju, gdy przypomniałem sobie ten bandycki napad.
Lecz Kyra nie skończyła jeszcze i powtórzyła:
– Dlaczego ja? – Wciąż miała opuszczoną głowę i zamknięte oczy.
Podszedłem, pokonując nieskończoną przestrzeń między nami, sięgnąłem ręką i ująłem jej małą, szorstką dłoń. Kyra była napięta jak zwinięta sprężyna i chyba na moment przestała oddychać. Zdobywszy się na odwagę, większą niż kiedykolwiek przedtem, nie znajdując słów, żeby się wytłumaczyć, pocałowałem ją.
Zesztywniała.
Ścisnąłem jej dłoń w sposób, który moim zdaniem miał dodawać otuchy. Ledwo przestałem być dzieckiem i tak po prawdzie zupełnie nie wiedziałem, co robić. Powiadają, że w takich sytuacjach czas zamiera, ale to tylko oddech zamiera.
No i Kyra. Kyra wciąż była jak kamień.
Odsunąłem się, zakłopotany i wystraszony.
– Przepraszam, nie powinienem był. Ja… – wybełkotałem. Jedną dłoń nadal miała przyłożoną do piersi, podczas gdy drugą wciąż trzymałem w uścisku. Jej opalona skóra straciła wszelki kolor. Odwróciłem głowę i znów przybierając