Pożeracz Słońc. Christopher Ruocchio
głębiej w fotelu. Potem dodał: – Nie robią przypadkiem jakichś narzędzi czy czegoś podobnego, żeby ostrzyć takie rzeczy? – Tu wskazał mój ołówek lordowskim gestem dłoni o tępo zakończonych paznokciach.
– Nie takich dobrych. Potrzebuję ostrzejszego czubka – mruknąłem lekceważąco, nie patrząc na niego. – Mam zestaw skalpeli w mojej skrzynce, ale… – Przerwałem, zdmuchując pył z ołówka i wycierając ostrze o spodnie. Odłożyłem nóż na stół. – Wiadomo, kiedy matka wróci?
Crispin zmarszczył czoło, uciekając oczami w stronę noża.
– Jutro, jak mi się zdaje. Nie powiedzieli dokładnie.
Mruknąłem, że rozumiem, i położyłem ołówek na notatniku.
– To dlatego przyszedłeś? Żeby mi powiedzieć o matce?
– Właściwie to tak – odpowiedział, uśmiechając się. – Ale pomyślałem sobie… że skoro wyjeżdżasz… – Odchrząknął. – Dlaczego nie miałbyś pójść ze mną do haremu? Naprawdę musisz zobaczyć tę niebieską dziewczynę.
– Nie.
Niespeszony Crispin ciągnął dalej:
– Mają też chłopców, jeśli to cię kręci. To jak?
Piętnaście lat i nigdy mnie nie zapytał. Jak bardzo niespójna jest palatyńska rodzina. Klika obcych sobie ludzi, których trzyma razem więź znacznie cieńsza niż w rodzinach ludzi nisko urodzonych. Nie krew, a przynajmniej nie naprawdę. Jedynie nasza genetyczna konstelacja. Matka i ojciec byli raczej dawcami niż rodzicami, mój brat i ja kolegami, którzy przypadkiem mają ten sam bazowy kod genetyczny. Obserwowałem w życiu wiele palatyńskich rodzin i niemal zawsze tak to właśnie wyglądało. Jeszcze jeden dowód na to, że plebejusze są bardziej ludzcy od nas. Mój brat mnie nie znał.
– Nie, dziękuję. – Teraz zdaję sobie sprawę, że Crispin próbował się ze mną zaprzyjaźnić, zapewnić nam choćby jedno wspólne doświadczenie, zanim odlecę na zawsze. Mogłem wtedy zaproponować w zamian coś innego. Polowanie na wzgórzach wokół jeziora, wyścigi na lataczach. Mogliśmy zagrać w jakąś szaloną grę symulacyjną, wszystko jedno. Zamiast tego popatrzyłem mu w oczy i zwróciłem nóż – rękojeścią do niego.
Matka nie wróciła ani następnego dnia, ani kolejnego. Z każdą mijającą godziną coraz bardziej upadałem na duchu. Zwłaszcza jedna rzecz niepokoiła mnie bardziej niż inne: nie zadzwoniła. Mogła zadzwonić, nawet gdyby wyleciała poza świat. Mogła użyć telegrafu kwantowego albo połączyć się ze mną przez planetarną sieć. A ona nie przebywała przecież poza naszym światem, o ile Crispin dobrze się wywiedział. Wiem, że mogłem sam do niej zadzwonić, ale to ja wyjeżdżałem i chciałem znaczyć dla niej na tyle dużo, żeby to ona zadzwoniła. Może to było dziecinne, ale miałem nadzieję, że choć jedno z rodziców kocha mnie tak, by próbować.
Wtedy moja odporność była już tak kiepska, że większość czasu przesypiałem. Później, kiedy się trochę postarzałem, stwierdziłem, że potrzebuję mniej snu, ale w tamtych wczesnych latach ten sposób ucieczki przed przykrościami świata uważałem za błogosławieństwo. Podczas snu mogłem zapomnieć o swojej nerwowości i ślepym przerażeniu w zaistniałej sytuacji. Mogłem zapomnieć, kim jestem. Nie mężczyzną, nie palatyńskim synem, ale pionkiem. Cokolwiek myślałem o tym literackim porównaniu, pasowało ono do mnie jak ulał. Na Delos, a zwłaszcza w Meidui, byłem tylko przedłużeniem mego ojca. Jego pionkiem, który przestawiał. Plebejusze rzadko to rozumieją. Widzą bogactwo i myślą, że to władza, ale sami pozostają częściowo poza tą władzą i poza sferą jej zainteresowania, mogą więc swobodnie podejmować decyzje, choćby w ograniczonym zakresie. Jako syn mego ojca nie miałem tej swobody. Bez listu Gibsona znalazłem się w pułapce i niezależnie od moich obiekcji musiało się to skończyć wysłaniem mnie na Vesperad.
Nikt obserwowany tak bardzo jak ja nie jest wolny. Podobnie jak fotony, nieobserwowany człowiek ma wolność i może stać się tym, co odkryje w sobie i na co pozwoli mu świat. Ale pod czujnym okiem i kontrolą państwa może stać się tylko tym, na co pozwolą mu lepsi od niego. Pionkiem, rycerzem, biskupem. Nawet król może zrobić tylko jeden krok w danym momencie.
Miałem pół tygodnia do chwili, kiedy będę musiał opuścić to otoczone wzgórzami miejsce wypoczynku, jakim była Haspida, i udać się na lotnisko w Euklidzie. Pół tygodnia temu pokonywałem siłę ciążenia mego domu, wysyłany w obcy świat w celu przyjęcia mrocznych sakramentów wiary Zakonu. Wyobrażałem sobie więzienne cele w bastylii Kolegium Lorica na Vesperad, przepełnione krzyczącymi, torturowanymi, pobitymi i załamanymi więźniami, którzy kiedyś byli wielkimi lordami Imperium albo barbarzyńskimi królami. Wyobrażałem sobie jakiegoś ogolonego na łyso proktora seminarium, który wpycha mi do ręki nóż i każe przeciąć nozdrze jakiegoś biedaka albo oderwać skórę od ciała, a ciało od kości, wszystko pod dyktando jakiegoś przeora czy magistra wiary.
Wszystko to, a nawet jeszcze więcej przebijało się przez mój mózg jak medyczna sonda lub cienkie jak nić igły aparatów korekcyjnych, których ukłucia pozostawiły wciąż widoczne na moich dłoniach i żebrach blizny. Wszystko to prześladowało mnie, gdy odbywałem swój zwykły poranny bieg wokół malowniczych fortyfikacji, które wytyczały właściwy obwód pałacu. Haspida była dość mała, jeśli mierzyć ją miarą typowych pałaców palatyńskiej arystokracji, miała tylko siedem hektarów powierzchni razem z wewnętrznymi ogrodami oraz kopułami szklarni i oranżerii. To mniej niż jedna trzecia powierzchni Diablej Siedziby i nawet nie jedna dziesiąta książęcego pałacu w Artemii. Sielskie miejsce, można by rzec, jeśli liczący dwadzieścia cztery komnaty pałac można obdarzyć takim mianem.
Płuca mnie rozbolały, gdy zbiegłem po schodach na pochyły teren wysypany kruszonym białym kamieniem. Byłem spocony. Syntetyczna tkanina treningowego stroju kleiła mi się do pleców, a kosmyki włosów do chudej twarzy.
Czułem się więc brudny i nieodpowiednio ubrany, gdy spomiędzy żywopłotów wybiegł ubrany w liberię służący ze służby wicekrólowej i przeciął mi drogę w cieniu pochyłego drzewa.
– Lordzie Hadrianie, szukaliśmy cię wszędzie.
Zatrzymałem się tak gwałtownie, że spod moich butów wyprysnęły kamyki.
– Co takiego, messer?
Mężczyzna ukłonił się pospiesznie.
– Wasza pani matka, sire. Wróciła, wasza lordowska mość, i oczekuje cię w swoim studio.
Spojrzałem w niebo, potem na chronometr w moim terminalu.
– Mam czas, żeby się umyć, messer?
– Powiedziała, że to nadzwyczaj pilne, sire. – Sługa skinął głową, przeciągnął otwartymi dłońmi po lekko wystającym brzuchu, wygładzając pomarszczoną liberię. – Poleciła, żebym przyprowadził cię zaraz, sire.
Apartamenty matki znajdowały się w osobnej willi zbudowanej długo po wzniesieniu pałacu. Miały najwyżej sto lat albo coś koło tego i zostały starannie dostosowane do jej potrzeb jako librecistki i kompozytorki holograficznych oper. Zażywny strażnik poprowadził mnie głębokim tunelem pod jednym z pagórków stanowiących część arboretum z drzewami o niebiesko-czarnych liściach rosnącymi pośród bujnych jasnych traw.
Architektura willi nawiązywała do starożytnego stylu, który entuzjaści zwą preperegrynacyjnym: dominują w nim czyste, proste linie i kąty proste. Wszystko bardzo różniło się od rokokowych ślimacznic i próżnych ozdób samego pałacu, a kolorem i rodzajem materiałów od ciężkiego gotyku Diablej Siedziby. Ponad ogrodowym murem wzbijał się wodotrysk, który po drugiej stronie trafiał do jednej z wielu pałacowych sadzawek